piątek, 29 marca 2013

Gryczanka śniadaniowa.

Wszystko było już na dobrej drodze: od tygodnia słońce, a temperatura pozwalająca ściągnąć czapkę i szalik. Co prawda zapowiedziano na dzisiaj dzień pochmurny, ale czego nie zapowiedziano to opady śniegu...
Na taką zmianę pogody tylko miseczka surowej gryczanki może pomóc.



Surowa gryczanka śniadaniowa
(1 porcja)

pół szklanki niepalonej gryki namoczonej na noc
ok. 150 ml domowego mleka sezamowego (nie cedzonego)
garść owoców jagodowych (u mnie mrożone borówki, żurawina i jeżyna)
1 łyżka syropu klonowego (z agawy, miodu)
do posypania: kruszone ziarno kakaowca, proszek maca, pyłek pszczeli

Mleko sezamowe

100 ml niełuskanych ziaren sezamu 
woda do namaczania
1 łyżka octu jabłkowego/ soku z cytryny

Sezam namoczyć w wodzie z dodatkiem octu jabłkowego/soku z cytryny.
Następnego dnia wypłukać pod bierzącą wodą. Namaczanie sezamu w czymś kwaśnym ułatwia jego trawienie i uwalnia od kwasu szczawiowego, który wiąże wapń w organizmie - a tego nie chcemy, sezam zawiera więcej wapnia niż mleko krowie i jaja. Wyczytane na Earthsprout.

namoczony sezam
300 ml wody
1-2 daktyle

Sezam zblendować z połową wody (zbyt duża ilość wody utrudnia blendowanie ziaren). Dodać daktyle i resztę wody, zblendować. Można, ale wcale nie trzeba przecedzać, mleko będzie miało kolor bury. Część użyć do gryczanki, resztę do koktajlu owocowego.

Opłukaną kaszę gryczaną zalać mlekiem sezamowym, dodać rozmrożone/świeże owoce. Polać syropem.
Posypać ulubionymi zdrowymi posypkami (u mnie ziarno kakaowca, proszek maca, pyłek pszczeli). W wersji wegańskiej pominąć pyłek pszczeli.

Po wymieszaniu.

Inny sposób śniadaniowy na surową kaszę znajdziecie tutaj.
I jeszcze zeszłoroczne krokusy analogowe, bo tegorocznych nie widziałam...






czwartek, 28 marca 2013

Wegańskie ciasto bananowe bez cukru


Jakiś czas temu wspominałam Wam, że moja próba zweganizowania i odcukrzenia bezglutenowego ciasta bananowego zakończyła się kompletną klapą. Do tej pory nie próbowałam powtarzać tego eksperymentu, postanowiłam zwolnić i zabrać się za to krok po kroku. Miałam zamiar zacząć od tradycyjnego, tego z bloga Zu, i po kolei eliminować i zamieniać niechciane elementy. Za pierwszym razem chciałam tylko zmniejszyć o połowę i tak już niewielką ilość cukru, ale kiedy ciasto było już w piekarniku zorientowałam się, że zapomniałam dodać jajko. Ciasto wyszło wspaniałe, przez przypadek wegańskie. Za drugim razem wyeliminowałam cukier, a że miałam tylko jednego banana, dwa pozostałe zastąpiłam dwoma awokado - również wyszło wspaniale, bez żadnej szkody na smaku. Jednak ta ostatnia, trzecia wersja smakuje mi najbardziej, o najbardziej wyrazistym smaku uzyskanym dzięki melasie karobowej (wcześniej też używałam tej melasy, ale w mniejszej ilości, ciasto było wtedy dużo mniej słodkie). Zapewne można też trochę podmienić mąki, bo w tej wersji odrobinę się kruszyło przy krojeniu (nie miałam białej mąki i nie chciało mi się przesiewać pełnoziarnistej). Dodałam również owoce z mojej herbatki owocowej, można użyć innych suszonych i  namoczonych owoców, można użyć orzechów, czekolady, rodzynek - możliwości jest sporo! Na święta lub nie - polecam!


Wegańskie ciasto bananowe bez cukru

3 - 4 dojrzałe, słodkie banany
75 ml rozpuszczonego oleju kokosowego (lub klarowanego masła)
100 ml melasy karobowej (lub daktylowej, buraczanej, syropu klonowego lub ciemnego nektaru z agawy)
1 łyżeczka domowego ekstraktu z wanilii
1 płaska łyżeczka sody
1,5 szklanki mąki (u mnie pół szkl. mąki z płatków owsianych, reszta pełnoziarnista pszenna)
szczypta soli
7-8 daktyli pokrojonych w kostkę
garść namoczonych suszonych owoców (jeżyny, aronia, dziki bez, etc)


Piekarnik nagrzać do 180 stopni C.
Banany rozgnieść widelcem na mus, dodać pozostałe składniki i wymieszać.
Przelać do średniej wielkości keksówki i piec 50-60 minut, lub do suchego patyczka.

No to teraz kolej na "ubezglutenowienie" tego przepisu ;)
Dzięki Zu za cudowny przepis podatny modyfikacjom!


Wegańska Wielkanoc

środa, 27 marca 2013

Duńska Wielkanoc i coś do smarowania.

Mam nadzieję, że nadążacie z czytaniem tych wszystkich ostatnich postów. Tylko proszę się nie przyzwyczajać, po świętach już tak nie będzie.
A co do świąt, to przyszło mi do głowy, że może warto byłoby napisać słów kilka o duńskich tradycjach świątecznych. Co prawda po duńsku Wielkanocy jeszcze nie spędzałam, ale kilka tradycji obiło mi się o uszy, a z kilkoma dość drastycznie się zderzyłam, kiedy to w końcu je zauważyłam.
W zeszłym roku po raz pierwszy zauważyłam, że Wielkanoc w Danii celebruje się dosyć inaczej niż w Polsce. Wcześniej albo mnie w tym czasie w kraju nie było, albo przebywałam w miejscu, w którym wytworzyły się własne tradycje wielkanocne, nie mające nic wspólnego z tymi krajowymi (czyli w mojej międzynarodowej laickiej uczelni ;)
Jak wiadomo, tradycyjną religią Danii jest luteranizm. Jak również wiadomo (lub nie), Duńczycy nie są narodem zbyt religijnym. I tutaj powołam się na Wikipedię, a w zasadzie to z niej żywcem zacytuję: Według najnowszego sondażu Eurobarometru w 2005 roku, 31% duńskich obywateli odpowiedziało: "że wierzą, w istnienie Boga", 49% odpowiedziało, "że wierzą w istnienie pewnego rodzaju ducha lub siły życiowej", a 19% odpowiedziało, że "nie wierzą, w istnienie jakiegokolwiek rodzaju ducha, siły Bożej lub życiowej". Kolejna ankieta, przeprowadzona w 2009 r. stwierdza, że tylko 25% Duńczyków uważa, że Jezus jest Synem Bożym i tylko 18% uważa, że jest Zbawicielem świata. 
Powiem więcej, według badań przeprowadzonych zdaje się w zeszłym roku, 27% duńskiej populacji w wieku 18 - 29 nie wie, co się świętuje w czasie Wielkanocy. To tak w ramach ciekawostki, a nie jakiegoś wypominania czy osądzania, mnie samej w tych kwestiach zresztą raczej bliżej Duńczykom.
Ale tradycje są ciekawe.
Otóż w Danii również Wielki Czwartek i Wielki Piątek (Skærtorsdag & Langfredag) są dniami wolnymi od pracy. Do roku 1991 istniał zakaz publicznych zgromadzeń i imprez w tych dniach, by nie przeszkadzać modłom i mszom odbywających się w kościołach. Były to dni smutku, a sklepy w tych dniach są również najczęściej nieczynne (jakie było moje zdziwienie w zeszłym roku, gdy właśnie na czwartek zaplanowałam świąteczne zakupy!:).
Niedziela i Poniedziałek Wielkanocny zdaje się przebiegają podobnie, ale głównym posiłkiem dnia jest wczesny obiad, nie śniadanie. A na nim panuje baranina ( bo "baranek boży"), a wraz z nią 'szwedzki stół',  'zimny bufet', czyli po duńsku "Det kolde bord", a na nim wybór wędlin, przystawek rybnych (różnego rodzaju śledzie, łosoś, makrela, kawior) i owoców morza (krewetki, mięso krabie etc), spożywanych na kromkach ciemnego, żytniego chleba, czyli duński lunch sztandarowy - Smørrebrød. Aha, takie kanapki to się spożywa nożem i widelcem :) No i wszystko zakrapiane suto Akvavitem!
Jest jedna fajna tradycja wielkanocna, a mianowicie gækkebrev. Jest to coś pomiędzy walentynką a żartobliwym listem wielkanocnym. Z białego papieru robi się wycinankę, a na niej piszę się króciutki, rymowany wierszyk, którego się nie podpisuje. Zamiast podpisu wstawia się kropki, jedną zamiast każdej litery naszego imienia. List wysyła się zwykle w Walentynki, a adresat ma za zadanie odgadnięcie nadawcy listu. Jeżeli odgadnie, dostanie od niego wielkanocne jajko (zwykle czekoladowe), na święta, jeżeli nie odgadnie, musi być przygotowany na podarowanie jajka tajemniczemu nadawcy. Tak to mniej więcej wygląda:


No to chyba tyle wiem na temat Wielkanocy w Danii. Aa, i jeszcze Wielkanoc to Påske, czytaj "poske".
Mam nadzieję, że nie pokręciłam i za dużo nie powymyślałam :)

Zamiast przepisów wielkanocnych mam dla Was dwie pasty do chleba, jedna może trochę do tych świąt nawiązywać, ale ja ją zrobiłam już jakiś czas temu, kiedy to miałam wielką ochotę na chrzan.



Ćwikłowa pasta do chleba

pół szklanki nasion dyni (bez łupiny)
1 mały burak
kilka plasterków chrzanu 
1-2  łyżki solonego twarogu koziego (lub fety, lub mleka roślinnego)
kilka kropli cytryny

Nasiona dyni wcześniej namoczyć ok. 2 godziny, przepłukać.
Wstępnie zblendować, dodać mniejsze kawałki świeżego buraka
Surowego buraka pokroić w mniejsze kawałki, zblendować razem z nasionami dyni i chrzanem (dodawać do smaku) i cytryną. Dla uzyskania bardziej kremowej konsystencji można dodać trochę serka lub mleka roślinnego, ewentualnie dosolić do smaku. Sprawdza się jako smarowidło na chleb, do jajek, sałatek czy też wędzonego łososia (o ile ktoś lubi).

Druga pasta to wariacja na temat "fasolowego smalcu", znalezionego kiedyś o Wegetarianki aka Sojaturobie :)

Pasta z czerwonej fasoli

1 szklanka ugotowanej czerwonej fasoli
1 duża cebula
1 średnie jabłko
sól, pieprz i majeranek do smaku
olej do smażenia

Cebulę pokroić w piórka, smażyć na małym ogniu do lekkiej karmelizacji, dodać starte jabłko i przyprawy. Dosypać fasolę, wymieszać i chwilę razem podsmażyć. Następnie zblendować, niekoniecznie na aksamitny krem, doprawić w razie potrzeby.



Obie pasty całkiem nieźle smakują na smakoterapiowych jaglanych chlebkach oraz moich ulubionych krakersach bezglutenowych.

wtorek, 26 marca 2013

Pizza bez glutenu, za to z kalafiorem!

Nie wiem jak Wy, ale ja mam ferie wielkanocne :) Może uda mi się w tym czasie dodać wszystkie przepisy, które się ostatnio nagromadziły. Planuję też dwa dłuższe wpisy, mam nadzieję, że mi się to uda. Świątecznych przepisów raczej nie planuję, ale chyba po raz pierwszy w życiu zrobię żurek.



Dzisiaj wspominana już wcześniej pizza kalafiorowa z The Green Kitchen.
Ci, którzy się spodziewają cieniutkiego, chrupiącego spodu - na pewno się zawiodą.
D. stwierdził, że to nie smakuje jak pizza. Może i nie, ale smakuje całkiem dobrze mimo wszystko :)
Tylko nie jestem pewna czy to ja mam pecha, czy coś źle odmierzyłam, a może moje jajka były zbyt duże (a były średniej wielkości), ale według mnie tych jajek w przepisie jest zbyt dużo. Następnym razem użyję dwóch, nie trzech. Tym razem wrzuciłam wszystkie na raz i ciato było dużo za rzadkie. Niby ma być rzadsze i zupełnie inne niż to normalne, ale to moje nawet nie dało się uformować w kulę. Zaczęłam dodawać mąki z kasawy (można zastąpić inną bezglutenową mąką) i musiałam jej dodać 8 łyżek, żeby się dało zagnieść.
Podobnie było z zamiennikiem jajka. Autorzy w książce podają proporcje wody i nasion chia, ja spróbowałam zamienić chia na siemię lniane i zobaczyć, co z tego wyjdzie. Tym razem dodawałam mieszanki stopniowo i wyszło na to, że dodałam 2/3 przygotowanego żelu, co zgadzałoby się z moimi obliczeniami względem zmniejszenia ilości jajek. Niestety mojego eksperymentu z siemieniem nie mogłam doprowadzić do końca... bo po prostu spaliłam tamten spód :( Wiem za to, że na pewno za bardzo spłaszczyłam tamtą pizzę, była prawie tej samej wielkości co ta na jajkach (ok. 30 cm), a tamta miała przecież o 8 łyżek mąki z kasawy więcej. Także uczcie się na moich błędach :)
Tak sobie teraz myślę, że może kalafiora źle odmierzyłam, bo nasypałam go do miarki luźno, bez ugniatania. I w sumie jeden kalafior starczył mi na dwa spody, a nie tak jak w przepisie na jeden. Też tak mogło być, następnym razem się przekonam. Ale chcieliście, to macie :)
 Przepis podaję według książki, jednak w nawiasach dodam moje uwagi.


Kalafiorowy spód na pizzę

bukiety z jednego kalafiora
80 g zmielonych migdałów
1 łyżka suchego oregano (dałam łyżeczkę)
sól i świeżo mielony pieprz do smaku
3 rozbełtane jajka (dodawałabym osobno, 2 mogą wystarczyć)

 W wersji wegańskiej:

30g nasion chia /siemienia lnianego
175 ml  (ciepłej) wody
Wymieszać i odstawić na 15-30 min.
Dodawać po 50 ml, u mnie wystarczyło 100 ml (zostało 50ml)

Piekarnik nagrzać do 200 stopni C.
Migdały zmielić lub rozdrobnić w blenderze.
Kalafiora podzielić ma bukieciki, ewentualnie trochę posiekać, rozdrobnić w blenderze/malaskerze do konsystencji drobnej kaszy (kukurydzianej). Migdały, 600 ml kalafiora i przyprawy wymieszać razem, dodawać jajka cały czas ugniatając. Ciasto będzie luźne i klejące, ale powinno dać się uformować w kulę. Następnie, na arkuszu papieru do pieczenia, ciasto rozpłaszczyć i uformować w okrągły spód, o grubości trochę mniejszej niż 1 cm. Brzegi spodu nieco podnieść. Przy pomocy płaskiej deski do krojenia (lub samej blaszki) przełożyć spód na blachę i piec 25 - 30 minut (piekłam do złotego koloru). Po tym czasie wyciągnąć, rozprowadzić na spodzie sos pomidorowy i wyłożyć ulubione produkty wierzchnie (które można wcześniej podsmażyć). Piec jeszcze 5-10 minut, do roztopienia sera.

Pizza smakuje zupełnie inaczej niż ta, do której jesteśmy przyzwyczajeni, tradycjonaliści mogą być zawiedzeni. Ci, którzy oczekują nowych smaków - zawiedzeni raczej nie będą :)
Byłam zaskoczona, bo pizza bardzo dobrze się kroi, nie kruszy i nie łamie, kawałki można jeść z ręki.
No to macie tajemniczą pizzę bez mąki na stole :)


poniedziałek, 25 marca 2013

Superfoods z pola i łąki. Herbatka owocowa.


Właśnie zdałam obie sprawę z tego, że zima już (teoretycznie) minęła, a ja nigdy nie podzieliłam się z Wami moją mieszanką herbatki owocowej. Jest ona szczególnie przydatna na zimowe wieczory lub gdy nam przemokły nogi, a z kilkoma dodatkami jest też napojem, którym ratujemy się, gdy przeziębienie jednak nas złapie (choć w tym sezonie jedynie D. złapało, a po 2 dniach picia mojej herbatki był zdrowy jak ryba ;)
 W wersji podstawowej (na zdjęciu) mieszanka zawiera: owoce aronii, rokitnika i dzikiego bzu i róży, jeżyny, suszoną gruszkę. W wersji zeszłorocznej były jeszcze suszone maliny, kwiaty nagietka, głóg i jabłko, bez aronii i rokitnika. Większość owoców jest ręcznie zebrana i wysuszona, niektóre pochodzą ze sklepu zielarskiego (w tym wypadku aronia).
Przyjrzyjmy się trochę bliżej składnikom tej mieszanki, aczkolwiek nie będę wdawać się w szczegóły :)



Aronia - zawiera bardzo dużo antyutleniaczy, które zwalczają wolne rodniki, które są wytwarzane w naszym ciele przez stres, zanieczyszczenia, rentgeny, a nawet ćwiczenia. Niektóre z tych antyutleniaczy pomagają w walce z pewnymi typami raka, chorobami układu krążenia, przewlekłymi zapaleniami itd. Według  niektórych badań antyutleniające właściwości aronii mają dwukrotnie większą siłę niż żurawina, czterokrotnie niż owoce granatu, truskawki, jagody goji czy też czarne jagody. Owoce aronii zawierają również całkiem sporo przydatnych witamin (z grupy B, C, E, PP i beta karoten), jak również soli mineralnych (molibden, miedź, bor, jod, kobalt, wapń). Mają działanie przeciwbakteryjne i przeciwwirusowe, pomagają przy schorzeniach górnych dróg oddechowych i przeziębieniach. Wymieniać dalej? Chyba starczy :) I choć krzak aronii pochodzi z Ameryki Północnej, to również u nas jest uprawiany, dzięki czemu jest łatwiej dostępny niż np.: takie jagody goji, a wcale nie są aż tak bardzo za nimi w tyle ze swoimi "cudownymi" właściwościami :)

Rokitnik - o owocach rokitnika było już trochę wcześniej w poście o rokitnikowym occie jabłkowym. Powtórzę tylko, że zawierają one ogromne ilości witaminy C, które są odporne na wysokie temperatury (dlatego przetwory gotowane są równie wartościowe). Zarówno owoce jak i liście są bogate w bardzo wiele innych witamin, a w zasadzie ich większość! Zawierają również wolne aminokwasy, antyoksydanty, mikroelementy i nienasycone kwasy tłuszczowe. I ogólnie można by jeszcze pisać i pisać o właściwościach rokitnika (polecam!), ale najprościej po prostu włączyć do go diety, posadzić na ogródku.

Dzika róża - o niej również pisałam trochę wcześniej, o tutaj dokładnie. Zawiera 30 razy więcej niż witamina C, uodparnia i wzmacnia organizm. Jest dobra na serce, obniża cholesterol, pomaga w leczeniu miażdżycy. Ja najczęściej używam suszonych owoców, lub przetworzonych w dżem z dodatkiem jabłek. Zeszłego lata udało mi się nazbierać zapas gigantycznych owoców róży rosnących nad naszą plażą, które dużo łatwiej pozbawia się nasion. Na szczęście :)

Dziki bez- no tak, o nim też już było, tutaj. Powtórzę się trochę pisząc, że owoce dzikiego bzu to pradawny sposób na przeziębienia, działają napotnie, wzmacniająco, wspomagają leczenie grypy. Tylko trzeba uważać, by były dojrzałe, porządnie ugotowane lub przemrożone, inaczej mogą spowodować rewolucje żołądkowe.

Maliny - poza zawartością witaminową i mineralną mają właściwości napotne, dzięki czemu zbijają temperaturę, a liście dodatkowo działają przeciwbakteryjnie i przeciwzapalnie.

Jeżyny - napar z liści działa napotnie i wykrztuśnie, a owoce dobrze wpływają na pracę przewodu pokarmowego i działają uspokajająco.

Kwiaty nagietka - wzmacniają siłę i odporność na zakażenia bakteryjne i wirusowe. Pomagają w problemach z miesiączkowaniem i dolegliwościach okresu przekwitania.

By jeszcze wzmocnić lecznicze działanie mojej mieszanki, w razie potrzeby dodaję do niej kwiatów lipy, rumianku, tymianku, imbiru i łyżeczkę lub dwie octu jabłkowego lub jabłkowo-rokitnikowego. Zresztą o sposobach na przeziębienie też już kiedy pisałam.

Ale dzisiaj chodziło mi głównie o to, żeby podkreślić, że szeroko dostępne u nas skromne i niepozorne lecznicze roślinki są zwykle pomijane i zapominane przez nas w naszym poszukiwaniu roślin zbawiennych, które mają nas leczyć i dać długie życie. Pójdźmy na łąkę i do ogródka z "Zielnikiem Polskim" w ręce i tam szukajmy naszych rodzimych "super foods", zamiast zachwycać się tymi egzotycznymi.* I nie zapominajmy również, że do "super foods" należą również jabłka, kalafiory ,szpinak, brokuły czy soczewica.
Przedstawiona wiedza nie jest oczywiście kompletna, zachęcam do zgłębienia tematu.

A co z przepisem? No tak :)

Herbata owocowa

Po łyżce powyższych zalać wrzątkiem i zostawić do zaparzenia (najlepiej w termosie), pić z miodem lub bez. 
Następnie wyjeść owoce lub użyć ich do ciasta.



* do "super foods" nic nie mam, wręcz przeciwnie, sama używam niektórych, czasem z rzeczywistej potrzeby, a czasem ze zwykłej niewiedzy polegającej na tym, że mogę obie nie zdawać sprawy z tego, czym rodzimym można by taki produkt zastąpić. Gdybym miała wystarczającą wiedzę na ten temat, najchętniej używałabym jedynie lokalnych dla nas produktów. Na szczęście ta wiedza się powiększa :)

 


niedziela, 24 marca 2013

Bezmączne pankejki wg The Green Kitchen


Na pierwszy rzut miała iść pizza kalafiorowa, ale za nią biorę się dzisiaj. Wczoraj zrobiłam bezmączne bananowo-kokosowe pankejki, a w zasadzie racuchy wg The Green Kitchen.
Trochę powalają ilością jajek, ale ja swoje robiłam z mniej więcej połowy porcji, zresztą pomieszałam trochę proporcje, a i tak wyszły. Wam podaję oryginalny przepis, i choć brakuje w nim kiedy dodać cynamon, to na pewno należy dodać go do ciasta wraz z innymi składnikami. 


Flour - Free Banana & Coconut Pancakes
( 10 sztuk)

3 dojrzałe banany
6 jajek, rozbełtanych
50 g wiórków kokosowych (użyłam tych z produkcji mleka kokosowego)
150 g jagód/borówek (świeżych lub rozmrożonych, użyłam mieszanki borówek i jeżyn)
pół łyżeczki cynamonu
2 łyżki oleju kokosowego do smażenia (lub innego)
2 łyżki syropu klonowego lub naturalnego jogurtu do serwowania


Banany rozgnieść widelcem, ubić z jajkami, cynamonem i wiórkami kokosowymi. Dodać jagody i wymieszać. Smażyć na średnim ogniu racuchy z 2-3 łyżek ciasta (moje były mniejsze), ok. 2 minuty z jednej strony (spód powinien się zezłocić) i 1 minutę na drugiej stronie. Podawać z ulubionym syropem, owocami i wiórkami.
Smaczego!




Orzechowa alternatywa mąki

sobota, 23 marca 2013

Czas głodu.

Latające mrówki. A właściwie termity.

Jedna z moich ulubionych koleżanek wróciła właśnie z rocznego wolontariatu w Zambii.
Po spotkaniu z nią wróciło wiele wspomnień, tych lepszych i tych gorszych doświadczeń. Zaczęłam przeglądać swojego bloga afrykańskiego i trafiłam na kilka rzeczy, o których już dawno nie myślałam, żeby nie powiedzieć, że całkowicie zapomniałam...Trochę nieswojo mi się robi porównując to, o czym pisałam kiedyś z tym, o czym piszę dzisiaj. Czy ciągle jestem tą samą osobą i czy tak bardzo się od tamtego czasu zmieniłam? Na pewno zmieniły mi się priorytety, chociaż pewnie nie powinnam myśleć o tym w kategoriach "gorsze" czy "lepsze". Ciągle chcę ratować świat, aczkolwiek z innej strony... :)


A oto mój tekst z grudnia 2008 roku, kiedy to byłam na praktykach w Malawi w kolegium nauczycielskim. Nasi studenci mieli za zadanie przeprowadzenie dochodzenia w terenie, i tak to mniej więcej wyglądało.






Sytuacja kobiet w Malawi była tematem naszego „dochodzenia”.

Pomysł był na zbadanie, zorientowanie się w sytuacji społecznej i edukacyjnej kobiet.
Bo wiadoma jest szeroko pojęta nierówność płciowa. Bo kobiety do pracy, a nie do szkoły.
Był kwestionariusz, były odpowiedzi.
'Z jakiego typu problemami spotykają sie kobiety w okolicy?'
'Według mnie jest to głównie brak szansy na prace...'
... i teraz wchodzi pan mąż i mówi: 'proszę jej nie słuchać, moja żona kłamie. Ona siedzi całymi dniami
w domu a ja pracuje, jakże ona może tak podle kłamać'...
Nie pomogły tłumaczenia moich studentów, że to było pytanie ogólne, że nie, że żona wcale nie obsmarowywała męża.
Mąż zaczął krzyczeć i wygrażać, żona uciekła i schowała się na cmentarzu.



Na widok młodych, lepiej ubranych ludzi, mieszkańcy wiosek brali ich za posłańców rządowych.
Myśleli, że może będą robić zapisy na kukurydze, bo we wsi głód, głód okrutny.
'Mnie, mnie na listę proszę, my nie mamy co jeść!'
'I mnie, i mnie, moje dzieci głodują!'
'Proszę powiedzieć od nas prezydentowi, że jest źle, ze nie ma jedzenia, ani deszczu, że my tak dłużej nie wytrzymamy.'



Studentom sytuacja wydawała sie zabawna, że ktoś ich brał za posłańców rządowych, nie usłyszeli desperacji w głosach tych ludzi.
Może nie chcieli usłyszeć, może za bardzo byli podekscytowani tytułami podarowanymi przez głodnych ludzi.



Bo to jest czas głodowania. Zapasy sie pokończyły, ceny żywności gwałtownie idą w górę. W tym rejonie nigdy nie ma za dużo deszczy,
bo masyw Mulanje ściąga wszystkie deszcze na siebie, mało co zostaje na dole. Pola wysychają, plony w przyszłym roku nie będą większe.
W porze obiadu nie widać dymu z żadnego domu w całej wsi, nikt nie gotuje. Wszyscy jedzą mango, surowe, gdzie niegdzie gotowane.
Mała dziewczynka siedzi na drodze, wygląda na bardzo skupioną.
-Co robisz dziewczynko.
-Próbuję nie być głodna. Bo ja jem tylko raz dziennie.
Basi.













Mulanje. 

wtorek, 19 marca 2013

The Green Kitchen!

Jej, coś wspaniałego dzisiaj do mnie dotarło. Już o ósmej rano przyszedł sms z Poczty, że mają dla mnie paczkę z Amazonu i dzisiaj zostanie ona dostarczona.  Byłam tak podekscytowana, że zastanawiałam się, czy by nie urządzić sobie wagarów i czekać na listonosza przy judaszu. Rozsądek zwyciężył i tego nie zrobiłam, ale potem dzwoniłam do D. z zapytaniem, czy już przyszło. No i nie przyszło, nawet jak wróciłam do domu. Moje rozczarowanie było niezmierne, już chciałam dzwonić na pocztę ze skargą, że najpierw robią mi nadzieję, a potem tak okrutnie zawodzą. Zamiast tego, poszłam jednak na basen. A jak wróciłam, książka już była! I to nie byle jaka książka, a " The Green Kitchen" Davida Frankiel'a i Luise Vindhal, których niektórzy z Was zapewne znają dzięki ich cudownemu blogowi Green Kitchen Stories. Już teraz wiem, że to będzie jedna z moich ukochanych ksiązek. Jest pełna fascynujących przepisów (pizza na kalafiorowym spodzie!?!) i pięknych, uroczych zdjęć. Nic tylko lecieć do kuchni!


poniedziałek, 18 marca 2013

Przywoływanie Wiosny.




Od dzisiaj przywołujemy Wiosnę!
Co z tego, że za oknem sztormowo, a nasze, zazwyczaj spokojne morze pieni się i burzy.
I do tego śniegiem straszą!
Weekend był co prawda słoneczny, ale to słońce jedynie przez okno można było podziwiać, albowiem istaniała możliwość wywiania na drugą półkulę.
A ja potrzebuję tego ciepła na policzku, zapachu kwitnącej gałązki jabłoni i zielonej trawy, na której mogę się położyć z książką.
Już niedługo, wiem to.



A w niedzielę, ze słońcem za oknem można utoczyć pyszne kulki, zamiast batoników.
Można wysadzić zapomniane, zagubione i odnalezione cebulki w garnkach na balkonie.


 Można też poszaleć z fioletowymi i różowymi ziemniakami i zrobić bułeczki na parze, może wyjdą trochę mniej niż moje, trochę bardziej jak Anny Marii.


Ewentualnie, można też się zainspirować tym, co robią inni. Video z otwarcia w Wilnie wystawy zdjęć "To Touch Palestine".


sobota, 16 marca 2013

"Rytuał".

Wybaczcie, ale nie mogę się powstrzymać i wklejam coś, co wywoło u mnie szroki uśmiech. Może i u Was wywoła :) Pamiętacie, jak wspominałam kiedyś o Roszku?
Tutaj macie historyjkę o tym, jak Rosiu, wraz z Mamą i bratem Bazylem rozpoczynają swój dzień. Historyjka autorstwa Mamy.





Przez obrazy uciekającego snu przebijają się pojedyncze szmery. Tup, tup, tup… Roszek gramoli się na łóżko, siada obok mojej głowy na poduszce i cichutko siedzi. Czeka. Czasem kładzie swoją pulchną łapkę na moich ustach, jakby gestem czarnoksiężnika mówił: Przyzywam Cię, Matko, powstań! Czasem czeka długo.. Należę do zagorzałych fanów teorii, że pod ciepłą kołdrą czujemy się jak w macicy matki. Widocznie musiało mi być bardzo wygodnie w tym pierwszym, organicznym domku, bo zazwyczaj mam spore problemy z opuszczeniem bezpiecznego kokona łóżka.

Roszek czeka. Bzylek biega po mieszkaniu, tupie, wydaje z siebie radosne okrzyki. Źrebaczek wypuszczony na łąkę.

Roszek czeka, a ja pomalutku wracam do rzeczywistości z zaświatów. Gdy już upewni się, że jestem bardziej TU niż TAM, słyszę ciche:

- Ąki…

- Wybierz Synku, którą chcesz…

Niemal słyszę jego uśmiech, tą radość, że oto nareszcie Matka podjęła wyzwanie i rozpoczynamy codzienny rytuał. I choć oboje dobrze wiemy, że decyzje zapadły dawno, dawno temu, zgodnie odgrywamy swoje role. Czuję, jak Roszek drepce po łóżku, przeczołguje się przeze mnie, sięga do parapetu. Stoi tam cała kolekcja książeczek, specjalnie przygotowanych, żeby nie trzeba było opuszczać łóżka w ich poszukiwaniu. Słyszę, jak paluszkami łapie odpowiedni tom i ze swą zdobyczą wraca mozolnie na swoje miejsce na poduszce, obok mojej głowy. Długo mości się na niej, aż wreszcie słyszę:

- Ywa… – podaje mi tytuł, bym nie musiała przemęczać się otwieraniem oczu. Więc, nadal z zamkniętymi oczami, zaczynam recytację:

- Stoi na stacji LOKOMOTYWA, ciężka, ogromna, i pot z niej spływa…

Źrebiątko Bzylek przybiega od razu, skacze po mnie, piszczy… Tak jak brat, uwielbia te chwile, gdy Mama mamrocze spod kołdry arcydzieła polskiej poezji dla dzieci.

Po trzykrotnym (!) wyrecytowaniu z pamięci długaśnej “epopei o losach PKP”dane mi będzie zmienić repertuar. Roszek usatysfakcjonowany, wstaje po kolejną książkę.

- Nanie… – słyszę jego chrapliwy głos, gdy znowu mości się na poduszce z książką w rączce.

- Na STRAGANIE w dzień targowy takie toczą się rozmowy..

Jadę z koksem. Zdarza mi się czasem jeszcze przysnąć w pół słowa, jednak Roszek poirytowanym warknięciem szybko doprowadza mnie do pionu.

- Ypka…

Proszę bardzo:

- Zasadził dziadek RZEPKĘ w ogrodzie…

I tak sobie płyniemy poprzez krajobrazy bazarowo-wiejskie. Roszek przewraca kartki, niektóre słowa sam dopowiada, po swojemu, Bzylek krąży radośnie w pobliżu. Ja – w przyjemnym rozdwojeniu: choć słowem już TU – pcham lokomotywy, pocę się przy wyciąganiu rzepki, to jednak zmysłem wzroku ciągle TAM, gdzie pod wciąż zamkniętymi powiekami przesuwają się senne obrazy. Roszek, niczym Piotruś Pan, przeprowadza mnie z Nibylandii na twardy grunt.

- …bociek na żabkę, żabka na kawkę, i na ostatku kawka na trawkę!

Koniec. I początek.

Otwieram oczy.

- Dzień dobry Chłopcy!



Jeżeli chcielibyście poczytać więcej o życiu Rocha i jego rodzinki, znajdziecie je tutaj http://groszekroszek.wordpress.com/ . 



Cytat: Hodding Carter. Obrazek: czeluście sieci.

Pyszne i zdrowe batoniki proteinowe!



Dzisiaj mam dla Was coś naprawdę nieziemskiego.
Nigdy wcześniej nie miałam czegoś takiego w ustach, moje kubki smakowe szaleją na punkcie tych niepozornych batoników.
Pierwszy raz zrobiłam je zaraz po ukazaniu się tego przepisu na Earthsprout. Teraz chłodzi się kolejna partia. I kiedy tylko o nich myślę, moje ślinianki zaczynają szybciej pracować!


Batoniki zrobiłam po swojemu, trochę pożonglowałam składnikami, ale i tak wyszły niesamowicie. Zamiast konopnego proszku proteinowego użyłam całych nasion konopi - niełuskanych i nie RAW, u mnie dostępne są we wszystkich sklepach ze zdrową żywnością, w porównaniu do tych łuskanych RAW wychodzą dużo taniej. Dodam jeszcze, że nasiona konopi nie zawierają substancji psychoaktywnych i są jak najbardziej legalne. Próbowałam coś wygooglować, ale tak na szybko nie znalazłam skąd je można ewentualnie w Polsce zakupić. Ponoć na Śląsku sprzedają je na targach, używa się ich bowiem do świątecznej zupy śląskiej - siemieniotki. Kilka przepisów z użyciem nasion konopi tutaj i tutaj.


Batoniki proteinowe
(kilkanaście sztuk)

1 szklanka płatków owsianych
1 szklanka wiórków kokosowych (pozostałych z produkcji mleka z kokosa)
ok. pół szklanki prasowanych daktyli (lub świeżych, lub suszonych namoczonych)
5 łyżek nasion konopi
2 łyżki nasiona chia (można pominąć)
1-2 łyżki melasy karobowej
1 łyżka proszku z maca
szczypta soli
1 łyżka oleju kokosowego (lub np. klarowanego masła)

Polewa

2 łyżki oleju kokosowego
łyżeczka sproszkowanego karobu
strata skórka z połowy cytryny

Do posypania:

Pyłek pszczeli (można pominąć)
kruszone nasiona kakaowca (lub kruszone nasiona konopi)


Nasiona konopi i chia rozdrabniamy w moździerzu. Prasowane daktyle zalewamy na chwilę wrzątkiem, odcedzamy. Płatki rozdrabniamy na mąkę, jeżeli są drobne to pomijamy. Wszystkie suche składniki mieszamy razem, dodajemy daktyle i łączymy. Ja to robię ręcznie i zajmuje to trochę czasu, można użyć malaksera lub miksera. "Masa" powinna być lekko klejąca, ale nie zwarta, o konsystencji klejących się grudek. Dodajemy melasę z karobu. W razie potrzeby można dodać więcej daktyli lub karobu. "Ciasto" wykładamy do długiej keksówki wyłożonej papierem do pieczenia, równomiernie rozprowadzamy i dociskamy (przy pomocy tłuczka do ziemniaków lub mniejszej foremki). Schładzamy ok. 10 minut w zamrażarce.
 Polewa: rozpuszczamy olej kokosowy, mieszamy z karobem i skórką cytrynową, polewamy schłodzone batoniki (nierównomiernie, trochę tu, trochę tam). Posypujemy pyłkiem i kawałkami kakaowca, lub nasionami konopii. Kroimy schłodzone, przechowujemy w zamkniętym słoiku lub puszce (u mnie w lodówce).
Naprawdę zachęcam!

Nasiona konopi są naprawdę bardzo zdrowe, zawierają całe mnóstwo potrzebnych nam tłuszczów (jak omega 3), jak również białek (a w nich wszystkie aminokwasy egzogenne). Również nasiona chia i pyłek pszczeli zawierają naprawdę sporo białka. Takie batoniki to prawdziwy zastrzyk energii!


sobota, 9 marca 2013

Bułki niekłopotliwe.



 Marzą Wam się zdrowe bułki, których nie trzeba zagniatać a potem formować? No to dobrze trafiliście! Te bułki wypiekam zwykle, gdy kończy się chleb i nie mam czasu zastanawiać się nad nowym. Albo gdy już nie ma chleba a wieczorem jestem tak zmęczona, że nie mam ochoty babrać się z mąką. Wsypuję wszystko do jednej miski, dolewam wody, mieszam drewnianą łyżką i idę spać. A rano przekładam ciasto łychą na blachę, piekę i już, po "kłopocie".
 Bułki są wg pomysłu (a to ci niespodzianka!) Sary Britton. Sarah co prawda specjalistką od wypieków chlebowych nie jest (co możemy jej wybaczyć za ten ostatni orzechowo-nasienny chleb;), czego dowiodła swoim pierwszym przepisem na te bułki, który był, co tu dużo mówić, totalną klapą. Na szczęście receptura została ulepszona i według mnie jest ona bardzo dobra, można nią dowolnie żonglować. 
 Etrala kiedyś wspominała, że ostatnio piecze chleby na drożdżach, leżakujące. Pomyślałam wtedy o tych bułeczkach, i choć nie są one chlebem, to proces jest podobny. Dopiero teraz udało mi się je sfotografować, bo zwykle szybko znikają. Jakiś czas temu zamiast drożdży zaczęłam do nich dodawać zakwasu - sprawuje się również dobrze. Mąki można użyć dowolnej, ja przeważnie dodaję trzy różne (np.: żytnia z pełnego przemiału, grahamka, razowe: pszenna, orkiszowa, z Olandii, nawet gryczana albo po prostu płatki owsiane, te duńskie są bardzo drobne). Orzechy i nasiona też do wyboru, do koloru, ważne, by trzymać się proporcji. Ja raz się rozpędziłam i dodałam szklankę gotowanej komosy - to już było trochę za dużo, bułki wyszły lekko gliniaste, choć całkiem zjadliwe, a nawet smaczne :)


Bułki niekłopotliwe
(12 sztuk, oryginalny przepis)

3 szkl. mąki (po 250 ml, w tych użyłam mąki z Olandii, drobnych płatków owsianych i grahamki)
1 szklanka miksu nasion i orzechów (siemię lniane i sezam pół na pół)
2 szklanki zimnej wody
20g świeżych drożdży lub 3 łyżki zakwasu żytniego
1 łyżeczka dowolnego słodu/miodu (melasy karobowej)
łyżeczka soli morskiej bez dodatków
2 łyżeczki nierafinowanego oleju (rzepakowego)
coś do posypania (czarnuszka i pestki dyni)

W wodzie rozprowadzić zakwas/drożdże, słód i olej, dodać suche składniki i wymieszać do połączenia. Przykryć ściereczką i pokrywką, zostawić na noc w temperaturze pokojowej. Następnego dnia ciasto wyłożyć przy pomocy dużej łyżki (np. drewnianej) na blachę pokrytą papierem do pieczenia. Posypać ulubionymi nasionami, piec ok. 30-40 minut w 200 stopniach C. Rozkrajać po przestygnięciu.




Gâteau Marcel

W grudniu zapowiadałam przepis na ten czekoladowy cud, ale w grudniu mi to nie wyszło. Grudzień w ogóle był raczej do niczego. Kończeni...