czwartek, 30 maja 2013

In Bruges.


Coś mi się zdaje, że jeszcze nic o wizycie w Belgii nie pisałam. To znaczy do pisania nie ma dużo, bo była to ultra-krótka wizyta, a w dodatku cały miesiąc temu, ale... tyle czekolady to ja w życiu nie widziałam!
Zacznijmy jednak od początku.
Miesiąć temu wybraliśmy się na ślub przyjaciół w Bergues, Nord-Pas-de-Calais we Francji. Najłatwiej (najtaniej, najkrócej, najszybciej) dla nas było dostać się tam z Brukseli. Polecieliśmy więc do Brukseli, tam czekał na nas nasz seredczny kolega, który kilka godzin wcześniej przyleciał z Berlina i razem wsiedliśmy w pociąg i jak najszybciej Brukselę opuściliśmy. Jakoś nie ciągnęło mnie do tego miasta, a jako, że byłam domniemanym szefem wycieczki, to pojechaliśy prosto do Brugii. Do Brugii mnie ciągnęło od zawsze, to znaczy odkąd obejrzałam film "In Bruges" (ponoć nie tylko ja tak miałam;). Oh, właśnie się dowiedziałam, że wspaniały polski tytuł tego fimu to "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj"...
Dużo czasu tam nie mieliśmy, zaledwie jedno popołudnie z kawałekiem wieczoru, a ja jeszcze jeden poranek (wstałam o świcie). Atrakcji żadnych nie zaliczyliśmy, no chyba, że liczy się wejście do jednej katedry i jedzenie belgisjkich frytek. Te są na pewno lepsze niż frytki serwowane w tureckich pizzeriach w Danii, i tylko tyle mam do powiedzenia w tym temacie, koneserem frytek nie jestem. Wyglądało na to, że małże z frytkami są typowym przysmakiem w Brugii, ale się nie skusiliśmy. Ja się mocno nacięłam na kawie, bo okazuje się, że cappucinno w Belgii za dużo z prawdziwym cappuccino nie ma. Zresztą to samo było w Bergues, gdzie miano cappuccino nosi czarna kawa z masą bitej śmietany na wierzchu. "Nej, tak" - odpowiem po duńsku i podam dalej. Po normalną kawę poszłam do włoskiej pizzerii, a następnego ranka miałam nadzieję znaleźć taką w trochę wykwintniejszej kawiarni na rynku, ale niestety się myliłam, była raczej mało zdatna do picia. No cóż, nie ma to jak wrócić do domu i napić się kawy po swojemu.


Ogólnie to trafiliśmy na podłą pogodę, było dosyć zimno, i jak na złość, akurat tamten weekend w Danii był gorący. Jednak i tak zauroczyła mnie wszechobecna zieloność - wszędzie trawa, liście i kwitnące kwiaty, szok klimatyczny w porównaniu z tym, co mieliśmy na codzień. Dopiero po powrocie w Danii zaczęło się zielenić (a malina na naszym balkonie eksplodowała liśćmi). Nawet czosnek niedźwiedzi rósł w parku (zazdrość!).





Oczywiście nie obeszło się od zwiedzania sklepów z czekoladą, a jak. Chociaż znowu się okazało, ze ja to jestem jakaś dziwna, bo belgijskie czekoladki wcale mnie nie zachwyciły. Ja ogólnie jestem ostatnimi czasy dużo mniej czekoladolubna niż kiedyś, a po powrocie do domu luksusowych czekoladek używałam do sosu do omleta i lodów - D. stwierdził, że profanacja i się obraził, że takie drogie czekoladki marnuję. No ale tylko swoją połowę zmarnowałam, więc się nie powinien czepiać ;) Nastęnym razem na czekoladki już się nie dam nabrać i spróbuję trufli!










Czekolada w różnych formach oczywiście górowała nad wszystkimi wystawami, poza nią popularne były też  dziwne poduszki z psimi wizerunkami i trochę brzydkie koronki. Wcale nie dociekałam dlaczego.





To jeszcze została część architektoniczna.
W katedrze St. Salvator.







W różnych częściach miasta.




















I z ciekawostek: hostel, w którym się zatrzymaliśmy, Lybeer, całkiem w centrum i z nietuzinkowym salonem.


I wałki do wycinania cukierków, cudne!


No i to by było na tyle. Życia nocnego nie sprawdzaliśmy bo jesteśmy już za starzy, chłopacy wybrali partyjkę szachów przy słodkim piwie (wypadek przy pracy), a ja wolałam się wyspać przed wstaniem o poranku. Następnego dnia musieliśmy przenieść się do Beruges, i wybraliśmy chyba najdziwniejszy środek transportu, a mianowicie: tramwaj. Z Brugii pojechaliśmy dwa przystanki pociągiem do Knokke, a tam wsiedliśmy do tramwaju, który przewiózł nas jakieś 70m km w ponad dwie godziny za całe 2 euro do De Panne, na granicy z Francją. Stamtąd autobus do Dunkirk za euro z hakiem, a na dworcu w Dunkirk całowicie przypadkowo spotkaliśmy resztę ekipy weselnej. I wiadomo, co było dalej.
Jakbyście mieli okazję, to polecam ten tramwaj, to ponoć najdłuższa linia tramwajowa na świecie, liczy 65 przystanków i ciągnie się wybrzeżem. Trochę trzęsie, jak to w tramwaju,a le i tak warto :)




niedziela, 26 maja 2013

Makaron z surowej cukinii.

W końcu zaczęłam eksperymentować z surowym makaronem, czyli makaronem warzywnym. Zaczęłam od szparagów i efekt był naprawdę piorunujący. Jak tylko dorwę gdzieś oba rodzaje szparagów na raz, to koniecznie będę chciała je odtworzyć. Tymczasem moje pierwsze podejście do cukinii. Z efektu byłam zadowolona, aczkolwiek porównując je do szparagów, to wypadły raczej blado. Zresztą zależy kto co lubi, wiadomo.
Do robienia makaronu z warzyw przyda się dobra obieraczka. Do makaronu wstążek wystarczy taka najzwyklejsza, do spaghetti potrzeba takiej z ząbkami. Całkiem przez przypadek zostałam posiadaczką tej z ząbkami, chociaż długo nie za bardzo wiedziałam, do czego ona służy. Znajomi się kiedyś wyprowadzali z Danii i dostałam od nich kilka mniej lub bardziej przydatnych rzeczy, również tę obieraczkę. Zdaje się, że oni nigdy nie wykombinowali do czego ona może służyć (dostali ją od kogoś). Fachowo nazywa się to obieraczka julienne. Na rynku są też dostępne różne specjalne spiralne krajalnice i tarki, ale to raczej dla zbieraczy gadżetów. Na upartego można też się pobawić nożem.


Makaron z cukinii z salsą z awokado

1 mała cukinia
nierafinowany olej rzepakowy
ząbek czosnku
2 szczypty majeranku
sól do smaku

salsa:
1 pomidor
pół awokado 
świeża bazylia
kilka kropli soku z cytryny
1 łyżka oleju nierafinowanego rzepakowego
(posiekana cebula też by się nadała, ja pominęłam)

Cukinię umyć i obrać na makaron. Czosnek drobno posiekać lub wycisnąć, wymieszać z olejem, solą i majerankiem. Dodać do cukinii, rozprowadzić i odstawić na 20 minut.
Przygotować niby salsę:
Pomidora pokroić w drobniejszą kostkę, awokado w kostkę, paski lub kółeczka, dodać posiekaną bazylię, sok z cytryny, olej (ewentualnie szczyptę soli). Salsę podawać na makaronie, można posypać solonym serem owczym (wtedy pominąć sól w salsie).
Można podawać jako samodzielne danie, można jako trochę inną sałatkę.

czwartek, 23 maja 2013

Pasta: awokado + bób


Często wrzucam do garnka to i owo, doprawiam tym i tamtym. Czasem jestem tak zadowolona rezultatem, że pstrykam fotkę z zamiarem umieszczenia tego "wynalazku" na blogu. Nie zapisuję składników i ilości, bo przecież wiem, co do tej miski wrzuciłam i nie było to wcale skomplikowane. Tylko w międzyczasie czas przepływa mi przez palce, a wraz z nim ubywa pamięci. I po chwili już za żadne skarby nie potrafię sobie przypomnieć co to dokładnie było, to, co mi tak smakowało. Oczywiście bałagan w głowie wcale w takich sytuacjach nie pomaga. Nie wystarczy zrobić w pamięci notki o tym, żeby danie szybko powtórzyć i zapisać składniki, bo nikt nie przypomina, że jeszcze należałoby wcześniej namoczyć bób. Takie zapominanie ciągnie się w nieskończoność...


No to skoro jesteśmy już przy bobie, to czas na moją drugą bobową pastę. Ta pierwsza była letnia, była letnią fascynacją. Niedługo lato, więc warto zerknąć ;) Ta druga, dzisiejsza, jest w zasadzie pastą zimową, choć zima już (wcale nie tak) dawno za nami. Zimową, bo: a) z suszonego bobu, b) z dodatkiem awokado. To właśnie awokado nadaje jej letniego wyglądu! Suszony bób można oczywiście zastąpić świeżym, a awokado pewnie się gdzieś jeszcze znajdzie, o ile przyjdzie na nie ochota.
Pasta ze zdjęcia i pasta z przepisu nie jest identyczną pastą. Za Chiny nie mogłam sobie przypomnieć czym były te zielone igiełki widoczne na zdjęciu. Na logikę, pewnie był to tymianek (bo tymianek, miętę i rozmaryn miałam wtedy w doniczce). Ale rzeżucha też się całkiem nieźle spisuje!

Pasta z bobu z awokao
(spora porcja, ok. 400 ml)

1 szkl. ugotowanego bobu (suszony obrałam, świeżego bym nie obrała)
1 duże, miękkie awokado
25 ml nierafinowanego oleju rzepakowego
50 ml wody 
pół łyżeczki kurkumy
1 łyżka soku z cytryny
trochę rzeżuchy
sól do smaku

Jak pewnie nietrudno się domyślić: wszystkie składniki razem zblendować :)
Nadaje się na kanapki, dipy, do makaronu też się w sumie nada.


niedziela, 19 maja 2013

Bobu dajcie.

Nigdy bym się tego nie spodziewała, ale mój rozpadający się rower został skradziony. Jestem pewna, że złodziej tej  kradzieży pożałował, bo ja sama klęłam w niebogłosy pędząc co rano na stację. Faktem jest jednak, że się nigdy nie spóźniłam, więc nie był to najgorszy środek transportu. Na szczęście tym razem warunki przyrodnicze powinny być dużo bardziej przyjemne, ostatnim razem chodziłam tak zimą.





Ten przepis czekał na publikację od marca, i jakoś nie było mu po drodze. Miałam zamiar napisać do niego specjalnego posta, ale to również jakoś nie było po drodze. Tymczasem mam wrażenie, że dobre granaty się już skończyły, ale przypuszczam, że truskawki, a może nawet czereśnie też mogłyby się tutaj pysznie spisać - a te już niedługo. Również niedługo zacznie się sezon na bób, ale Wam zazdroszczę, może uda mi się coś świeżego upolować. Tę sałatkę przyrządziłam z suszonego bobu, niełuskanego. Jest świeża i jednocześnie syta, nadaje się na lekki lunch.


Sałatka z bobem i granatem
wg Nat Kringouds z 'Fertilise yourself'

1 - 1,5 szkl. namoczonego na noc bobu / 2 szkl. świeżego
pestki z jednego granata
solony ser kozi lub owczy, wg uznania
sok z połowy cytryny
3 łyżki oliwy z oliwek/oleju rzepakowego
1 ząbek czosnku, zgnieciony
pęczek świeżej mięty
sól i pieprz do smaku

Ugotowany bób połączyć z pestkami granatu,
większością sera i połową posiekanej mięty. Rozgnieciony czosnek, olej, sok z cytryny, pieprz i sól wymieszać/wstrząsnąć do otrzymania kremowej konsystencji. Sosem polać sałatkę, na wierzch dodać pozostały ser i listki mięty. Do spożycia od razu.





Gâteau Marcel

W grudniu zapowiadałam przepis na ten czekoladowy cud, ale w grudniu mi to nie wyszło. Grudzień w ogóle był raczej do niczego. Kończeni...