poniedziałek, 27 stycznia 2014

Czarna sałatka z granatem



Po przerywnikach kulturalnych, dzisiaj wracamy do kulinariów.
Dzisiaj proponuję Wam sałatkę, którą można przyrządzić na tysiąc i jeden sposobów.
Podstawowa wersja tej sałatki to tylko dwa składniki: czarna fasolka i owoc granatu, tak serwuje ją moja łotewska przyjaciółka Inese , i zakochałam się w niej od pierwszego kęsa. Aczkolwiek u siebie przygotowuję ją w wersji de lux, bo odrobina składników dodających jeszcze większego uroku - wcale jej nie zaszkodzi.


Czarna sałatka z granatem

czarna fasola lub czarna soczewica - dowolna ilość
owoc granatu 1/2 - 1 szt.
pęczek mięty
oliwa z pierwszego tłoczenia
ocet z owocu granatu*
ząbek czosnku (można pominąć)
sól
ew. odrobina solonego owczego sera, rukoli, pietruszki lub czegoś zielonego

Fasolę namoczyć przez 8 godzin, następnie ugotować z odrobiną soli, listkiem laurowym i kulką ziela angielskiego.
Czarną fasolę można zastąpić soczewicą Beluga lub Le Puy, które jednak tracą więcej koloru podczas gotowania.
Strączki odsączyć i jeszcze gorące zamarynować oliwą, octem, posiekanym czosnkiem i solą. Odstawić do ostygnięcia.
W tym czasie wydobyć pestki z owocu granatu oraz posiekać miętę. Wymieszać z przestudzoną fasolą/soczewicą i gotowe!
Sałatka może stanowić dodatek do obiadu lub samodzielny, lekki posiłek np. w pracy lub szkole.

* ocet granatowy mam produkcji własnej, można zastąpić ulubionym żywym octem, polecam jabłkowy lub czereśniowy, malinowy też się nada


piątek, 24 stycznia 2014

'Granica lasu'

Doszły mnie dzisiaj wspaniałe wieści. Małgosia Lebda właśnie wydała swój trzeci tom poezji! Małgosia to poetka nie byle jaka! To jedyna poetka, którą do dzisiaj czytam (a kiedyś czytałam wielu poetów, a moja własna przygoda poetycka była krótka, acz burzliwa, chociaż raczej mało poważna:).
Dawno temu w Krakowie studiowałam przez chwilę z Małgosiem, zanim nie uciekłam daleko. Wtedy pałętałam się samotnie po slamach poetyckich i spotkaniach autorskich, bo za późno dowiedziałam się o Małgosinych zainteresowaniach.
A kiedy po raz pierwszy przeczytałam coś, co wyszło spod jej pióra (już jak mnie tam nie było), to chyba na pewno usiadłam z wrażenia.
Znam tylko pierwszy tomik Gosi, z drugiego znalazłam kilka tekstów online. O istnieniu 'Granicy lasu' dowiedziałam się dzisiaj, i tylko ten tytułowy wiersz udało mi się odnaleźć.
Nie wiem jak to napisać, żeby nie przesadzić w niedobrą stronę.
Może dlatego nie napiszę nic, bo mam skłonności do popadania w banały, a tego bym nie chciałą Małgosi uczynić. Zobaczcie sami.


      

//////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////

granica lasu


las czuje pustkę tego domu i próbuje się zbliżyć wysyła młode sarny
by obgryzały kruche gałęzie jabłoni przygląda się rozrasta i podchodzi
lisem pod stodoły z ciężkich bali musisz wiedzieć że mamy z lasem
niedokończone strachy i mgliste historie należy je opowiedzieć stąd
te nieustanne spacery nasłuchiwania zbieranie żołędzi wcieranie


bzowiny w ciało suszenie grzybów i ziół

///////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////


Małgosia, jako osoba wszechstronnie utalentowana, również fotografuje. Uwielbiam jej analogi, najbardziej te dzikie, z lasu właśnie.


Okładka i wiersz pochodzą ze strony wydawnictwa.
Powyższe zdjęcie pożyczyłam stąd.
A jakbyście chcieli poczytać trochę więcej, to można np. tutaj.

A jak już jestem w temacie lasu, to jeszcze piosenka, która mnie raduje od dłuższego czasu. Stylistyka nieco odmienna, ale jak tak lubię, bardzo.




wtorek, 21 stycznia 2014

Kopenhaga. Lato.

Idzie zima. Długo już tak idzie, ale tym razem ponoć już jest za zakrętem.
Mamy wyjątkowo ciemny styczeń. Statystyki mówią, że słońce świeciło nam do tej pory jedynie trzydzieści minut dziennie. W praktyce było to może półtora dnia, a pozostałe dni zostały pochłonięte przez ciemności. Dlatego, na przekór wszelkim mrokom, dzisiaj wspomnienia słonecznych dni. Od razu robi mi się cieplej oglądając te zdjęcia. Mam nadzieję, że i Wam uśmiechnie się buzia :D


























 



czwartek, 16 stycznia 2014

Zrób sobie sam - słodki sos chilli




Nie wiem, czy ktoś jeszcze pamięta mój zeszłoroczny projekt balkonowo-ogródkowy? Pokazywałam go trochę tutaj i tu. Ogródek miał swoje wzloty i upadki, pierwsze sałaty wyszły wspaniale, potem pojawiły się jakieś mszyce i wszystko zjadły. Kolejno dosiewałam kolejne nasionka, kolejne mszyce przychodziły i walczyłam z nimi przy pomocy szarego mydła, ludwika, oleju. Nawet gnojówkę z pokrzywy zrobiłam, żeby roślinki nabrały sił! Pomidory się w ogóle nie udały, co prawda porosły jak szalone, ale głównie w górę, a potem drzewa za oknem wypuściły liście, a te zasłoniły słońce. Kupne roślinki też długo nie przetrzymały, malinę coś w końcu owinęło jakby pajęczą siecią, a porzeczka i borówka amerykańska dużo nie podrosły. I choć nasturcja zbyt wielu kwiatów nie miała, to liście trzyma dzielnie do dzisiaj - to przez ten brak przymrozków i fakt, że balkon jest kryty, bo w zeszłym roku nasturcje na ogródku padły mi jeszcze w październiku.
Ale najbardziej ucieszyły mnie zbiory papryczek chilli. To były takie eko nasionka kupione u Camilli Plum, które wysłałam Mamie, które ona wysiała u siebie, potem przywiozła mi suszone papryczki z nasionkami w środku, które ja następnie wysiałam u siebie. A całkiem niedawno, bo dopiero w grudniu je zebrałam z krzaczków i przerobiłam na słodki sos chilli. W międzyczasie rozdałam sporo krzaczków, niektórzy ich nie podlali, innym urosły piękne papryczki. A jeśli i Wy chcecie w tym roku cieszyć się własną uprawą, to czas najwyższy rozejrzeć się za nasionkami. Bo najlepiej wysiewać je już w styczniu na parapecie, nawet do rolek po papierze toaletowym. Ja się właśnie rozglądam za ciekawymi nasionkami, bo w tym roku chyba głównie postawię na uprawę chilli, skoro z całkiem nieźle udało mi się to w tamtym roku - i skoro nic innego nie chce u mnie rosnąć ;)
Marzył mi się własny słodki sos chilli już od dłuższego czasu, bo te sklepowe odstraszają składnikami typu modyfikowana skrobia, guma xantanowa czy sztuczne konserwanty, które sos taki czynią również "sztucznym" w smaku. Ekologicznego nigdzie nie znalazłam. A tutaj niewielkim wysiłkiem mamy coś prawdziwie smacznego i nieoszukanego. Takiego sosu możemy używać w przepisach kuchni tajskiej, do marynat, sosów i dipów, a w zasadzie do czego tylko mamy ochotę.
WAŻNE: do obróbki takiej ilości chilli najlepiej użyć gumowych rękawiczek.




Sweet chilli sauce

ok. 30 sztuk papryczek chilli
150 ml płynnego miodu
1/2 l octu jabłkowego
2 ząbki czosnku
10 miękkich daktyli (lub namoczonych)
kawałek startego imbiru
skórka starta z eko cytryny
kilka łyżeczek soku cytrynowego

Miód połączyć z octem i zagotować, zostawić na małym ogniu, by odparował. Połowę chilli pokroić w mniejsze kawałki, razem z daktylami, czosnkiem i imbirem zblendować na dosyć gładką masę - nie nachylać się nad blenderem w trakcie pracy, nie wdychać oparów - chilli naprawdę potrafi dać w kość. Masę przełożyć do garnuszka z płynem i gotować na wolnym ogniu. Pozostałą część chilli posiekać jak najdrobniej i dodać do reszty, zagotować. Posmakować i ewentualnie dodać miodu, dosmaczyć skórką i sokiem z cytryny. Jeżeli konsystencja jest zbyt rzadka, odparować dłużej na małym ogniu. Przełożyć do wyparzonych buteleczek, szczelnie zakręcić i odwrócić do góry nogami (o ile to możliwe, u mnie było:) i zostawić do ostygnięcia. Otworzoną butelkę przechowywać w lodówce, dzięki zawartości miodu i octu jabłkowego może w niej długo stać.



PS. A skoro już jesteśmy w temacie ogrodnictwa, to taką oto jagodę Goji przywiozłam sobie od Mamy w listopadzie. Tzn. przywiozłam ją trzy razy mniejszą, w ciągu trzech tygodni tak wystrzeliła i nawet zakwitła, bo ją kaloryfer oszołomił... Teraz jest jeszcze większa, zobaczymy co z niej wyrośnie :)



środa, 8 stycznia 2014

Kiszony kalafior: różowy i żółty


Ostatnio życzyłam Wam zdrowia i zajęcia się nim na poważniej w tym roku.
Dlatego dzisiaj chciałabym Wam zaproponować coś kiszonego. Kiszeniem zajęłam się rok temu, przy okazji Fabulous Fermentation Week. Od tamtej pory kiszę sobie co jakiś czas to czy tamto, i czynnie namawiam do kiszenia innych. Cały czas jednak mam niedosyt, więc chyba sama sobie powtórzę zeszłoroczną akcję fermentowania i narobię zapas świeżych słoików.
Początek nowego roku to taki czas, kiedy wiele ludzi poddaje się tzw. detoxom, głodówkom itp. Ja się takowym nie poddaję, bo za mało na ten temat wiem ;) (chociaż by mi się przydał). Jeśli Wy myślicie o czymś podobnym, to radzę się dobrze doedukować w tym temacie, bo bezmyślnie przeprowadzony detoks może uczynić więcej szkód niż pożytku. No ale to chyba raczej wiadomo :)
Dlaczego wspominam więc o detoksie? Bo tak sobie pomyślałam, że moja dzisiejsza propozycja jak znalazł wpisuje się tę ideę. Kiszonki mają wspaniały wpływ na nasz system pokarmowy i przewód trawienny, a kasza jaglana wspaniale wymiata z organizmu wszelakie śmieci. A ponoć wyczyszczony układ trawienny to podstawa zdrowia. Mamy więc duet doskonały!
Jeśli ktoś już wcześniej ukisił kalafiory, od razu może przejść do sedna!



Jaglanka z kiszonymi kalafiorami

1 porcja ugotowanej kaszy 
2 porcje kalafiorów
LUB na odwrót :)
1 łyżka niełuskanego sezamu
1 łyżka zimno-tłoczonego oleju rzepakowego

Kaszę ugotować w podwójnej ilości wody, bez soli, za to z sezamem. Kalafiory drobno posiekać lub wrzucić do urządzenia siekającego. Wszystkie składniki wymieszać. Nie ma potrzeby na przyprawianie - o ile kiszonka była bogato doprawiona :)

Malowanie warzyw za pomocą buraczków czy kurkumy to tradycja środkowo-wschodnia. Tam robi się to z użyciem octu, a my je po prostu ukisimy po polsku :)





Kiszone różowe kalafiory

1 kalafior
kilka plastrów czerwonego buraka
liść laurowy
po kilka ziarenek ziela angielskiego/pieprzu/kurkumy
kawałek chili (świeżego lub suszonego)
kilka plasterków imbiru
1-2 ząbki czosnku
przegotowana woda
dobra sól


Kiszone żółte kalafiory

1 kalafior
1/2 - 1 rzepa (daikon lub inna)
min. 1 łyżeczka kurkumy
min. 1 łyżeczka curry
kawałek chilli
kilka plasterków imbiru
1 ząbek czosnku
woda
dobra sól


Wykonanie:
(proporcje, czasy i temperatury kiszenia za Smakoterapią)

Duży słoik lub naczynie kamionkowe porządnie wymyć i wyparzyć. Przyprawy wrzucić na dno, bukiety kalafiora i plasterki warzyw układać ciasno warstwami. W ciepłej wodzie rozpuścić sól kamienną/himalajską/morską bez antyzbrylaczy w ilości 2 czubate łyżki na 1 litr wody (ilość wody zależy od wielkości naczynia, można zacząć od litra, w razie potrzeby czynność trzeba powtórzyć). Warzywa zalać wodą z solą, zakrywając je kilka centymetrów. Jeżeli warzywa nie zostały wystarczająco ciasno ułożone i wypływają, należy je obciążyć np. mniejszym słoikiem wypełnionym wodą tak, by warzywa znalazły się pod powierzchnią solanki.
Zostawić w temperaturze pokojowej na 2-3 dni, w tym czasie kiszonka powinna zacząć pracować, co objawia się bąbelkami, ewentualnie pianą (którą można usunąć drewnianą łyżką). Słoika nie zakręcać, bo może się wytworzyć ciśnienie. Po tym czasie słoik przenieść w temperaturę 8-12 stopni C na kilka dni - w tym czasie kiszonka powinna dojrzeć. Po ok. 5-7 dniach od nastawienia , kalafiory powinny być gotowe, słoik można zakręcić. Przenieść do lodówki (4-8 stopni C) i w niej przechowywać. Kiszone warzywa można przechowywać nawet kilka miesięcy we właściwej temperaturze i pod warunkiem, że nic nie wystaje ponad powierzchnię wody.

Także kiście się na zdrowie!
A chętnych zapraszam na pozostałe posty z fermentacją mlekową w tle:

Bananowe Kimchi
Kiszone buraki
Kiszona marchewka imbirowa


czwartek, 2 stycznia 2014

Chleb jabłkowy. Nie tylko na Nowy Rok.





Witajcie w Nowym Roku!
Chciałabym Wam życzyć, aby był on (jeszcze) piękniejszy, niż ten stary.
Abyście wypełnili go miłością i szacunkiem dla siebie samych i Waszych bliskich.
I zdrowia chciałabym Wam życzyć, ale zdrowie samo do nas nie przyjdzie.
Dlatego życzę Wam bardzo mocno, abyście w tym roku sami zatroszczyli się o własne zdrowie, podreperowali je, jeżeli szwankuje i pomyśleli o przyszłości.
Tego Wam, i samej sobie, życzę najmocniej.

A ten rok chciałabym rozpocząć od chleba.
Może Wy też zaczniecie w tym roku piec chleb?


Orkiszowy chleb jabłkowy

Zaczyn:
100 g zakwasu żytniego
100 g letniej wody  
100 g mąki żytniej
1 jabłko (ok.150 g)

Ciasto właściwe:
cały zaczyn
350 g pełnoziarnistej mąki orkiszowej
75 g mąki durum (lub białej orkiszowej)*
400 ml cydru jabłkowego 0,7%alk.
1 łyżka jęczmiennego syropu słodowego (barley malt syrup)
1 łyżeczka dobrej soli



Umyte jabłko zetrzeć na dużych oczkach, dodać do pozostałych składników zaczynu i wymieszać w szklanej lub plastikowej misce. Przykryć ścierką i odstawić na 12 godzin w temperaturze pokojowej.
Po tym czasie zaczyn powinien lekko urosnąć i wytworzyć bąbelki. Podgrzać lekko cydr, dodać go do zaczynu razem z pozostałymi składnikami na ciasto właściwe. Wyrobić ręcznie przez ok. 10 min. Podłużną keksówkę wysmarować olejem i wysypać otrębami, przełożyć do niej ciasto i wyrównać powierzchnię mokrą dłonią. Ciasto nie powinno wypełnić więcej niż 3/4 foremki. Odstawić do wyrośnięcia w ciepłe miejsce, aż ciasto wypełni keksówkę prawie do krawędzi. Czas wyrastania zależy od temperatury i aktywności ciasta, może to być między 2-4 godziny.
Piec 1 godzinę w 210 stopniach C. Po tym czasie bochenek wyciągnąć z foremki i jeżeli popukany od spodu wydaje głuchy dźwięk - chleb jest gotowy. Jeżeli chleba nie da się łatwo wyciągnąć z foremki lub spód jest ciągle miękki - dopiec przez kolejne 10 min. lub dłużej. Gotowy chleb wystudzić na kratce lub odwrócony do góry dnem. Kroić po całkowitym wystygnięciu.

* w planie miałam zamiar użyć białą mąkę orkiszową, ale ponieważ już jej nie miałam, użyłam jasnej mąki, którą miałam pod ręką, w tym wypadku była to semolina, ale inne jasne mąki też się nadadzą.

Ten chleb mnie naprawdę zachwycił, wszystkie jego aspekty: kolor, zapach i smak. Słód nadał mu pięknego koloru i posmaku, który kojarzy mi się z pumperniklem (choć tego nie jadłam ze 100 lat). Jabłko i cydr przyczyniły się zarówno do owocowego zapachu jak i smaku, który nie narzuca się jednak, a jedynie przywodzi na myśl jabłka nagrzane słońcem. Wcale nie żartuję, to chyba najlepszy chleb, jaki do tej pory upiekłam. Mój piekarnik jest trochę dziwny, chleb musiałam długo dopiekać, w końcu się upiekł i miał dosyć grubą, przypieczoną skórkę.







Gâteau Marcel

W grudniu zapowiadałam przepis na ten czekoladowy cud, ale w grudniu mi to nie wyszło. Grudzień w ogóle był raczej do niczego. Kończeni...