poniedziałek, 30 stycznia 2012

Kokosowa pieczarkowa. Zupa.


Od dłuższego czasu uwielbiam połączenie smaku kolendry z grzybami. I odrobiną gałki muszkatołowej. Nie pomijając mleka kokosowego. Wiem, brzmi to na raczej nietypowe połączenie, ale naprawdę się od niego uzależniłam. Zwykle przyrządzam zupę pieczarkową, ale próbowałam też sosu z grzybami leśnymi, niebo w gębie. Kombinowałam również z sosami na śmietanie tylko z kolendrą lub tylko z gałką. Wychodziło pysznie, także  naprawdę polecam mieszankę tych smaków.


Kokosowa pieczarkowa

(dla 3 osób, lub jak u nas dla 2, za to z dokładką)

1l bulionu warzywnego (najlepiej przygotowanego wcześniej, ewentualnie ekologiczny bulion w proszku)
600 g obranych i pokrojonych w plasterki pieczarek
1 puszka mleka kokosowego
1 średniej wielkości cebula
3 łyżki oliwy z oliwek
łyżeczka nasion musztardowca
łyżeczka nasion kolendry
większa szczypta gałki muszkatołowej 
sól morska do smaku

Cebulę pokrojoną w kostkę zeszklić na oliwie, dodać pieczarki, podsmażyć i lekko udusić.

Nasiona kolendry i musztardowca uprażyć na patelni do czasu, aż nasiona musztardowca zaczną podskakiwać. Następnie utrzeć w moździerzu i dodać do grzybów. Do bulionu dodać grzyby i gotować do ich miękkości (ok. 25 min.). Przelać 3/4 zawartości puszki mleka kokosowego, zagotować, dodać gałkę muszkatołową i sól do smaku,  rozdrobnić blenderem.Zupę serwować miseczkach, udekorowanymi kroplami pozostałego mleka kokosowego, z tostami lub bułeczkami własnej roboty :)


Indie. Masala chai. Opowieść rzeka.


Ulica widziana z Pałacu Wiatrów, Dżajpur.
Adivasi, Radżastan.

Indie wracają do mnie od czasu do czasu, a to smakiem, kolorem, zdjęciem. Już na zawsze wpisały się w nasz życiorys, będąc dla nas krajem, w którym wszystko się zaczęło. Ale to było później. Mój pierwszy pobyt w Indiach wspominam jako doświadczenie dosyć traumatyczne. Szok kulturowy był dosyć ciężki, tłumy ludzi mnie przerażały, a ciągłe bycie w centrum uwagi męczyło. I całe to doświadczanie było od początku do końca bardzo intensywne, męczące. Ciągłe przemieszczanie się, bez odrobiny prywatności, bez przerwy w otoczeniu współtowarzyszy i tubylców. Nie było łatwo. A podróżowanie z miejsca na miejsce wcale nie służy poznawaniu tego kraju, a na pewno nie ułatwia jego zrozumienia. Poznaje się wielu ludzi, bo przecież wszyscy chcieliby Cię poznać, i nawet na chwilę wydaje się, że się naprawdę z kimś zaprzyjaźniło. Tylko po jakimś czasie nie pamięta się już ich imienia. Przynajmniej ja nie pamiętałam.    Zostało kilka twarzy bez imion, ludzi, których mimo tego nie zapomnę. Przyznam jednak, że najmilej wspominałam pobyt w McLoad Ganj w Daramshali, w której było cicho i spokojnie, bo to miejsce zamieszkane przez Tybetańczyków. Z dala od hinduskiej wrzawy. I szczerze powiedziawszy, po tamtych dwu miesiącach nigdy nie przypuszczałam, że jeszcze kiedyś odwiedzę ten kraj. Nie żebym jakoś specjalnie znielubiła Indie, po prostu uznałam, że to nie moje klimaty. Tak się jednak złożyło, że miałam okazję dać Indiom jeszcze jedną szansę. A ten kraj zdecydowanie na nią zasługuje, do Indii trzeba się przekonać, spróbować jej zrozumieć. I kiedy jest się w jednym miejscu, pracuje się z tymi ludźmi i poznaje zasady, według których się to wszystko kręci - jakoś łatwiej jest zrozumieć tę kulturę, zaakceptować ją i nawet polubić.

Nad brzegiem Gangesu, Varanasi,

O szacunku nie wspominam, bo według mnie szacunek należy się od samego początku, jeszcze zanim zacznie się zrozumienie czy akceptacja. Bo może nam się tam wiele rzeczy nie podobać, możemy być zdziwieni i zszokowani, ale to wcale nie znaczy, że 'nasze' jest lepsze, że mamy jakieś prawo do wyższości. Należy pamiętać, że jesteśmy tylko gośćmi, jesteśmy tu na chwilę i nie próbujmy nic zmieniać. Nie wyśmiewajmy. Oczywiście zawsze można podyskutować, ale w tym też trzeba mieć wyczucie. Większość Hindusów, których poznałam bardzo ceni tradycyjne wartości, także i tak nikogo do niczego nie przekonamy, a zawsze lepiej zostawać w przyjacielskich stosunkach.
Pamiętam, jak bardzo zezłościło mnie, kiedy znajomy, będąc miesiąc w Indiach, na pytanie jak mu tam jest, odpowiedział litanią przekleństw spuentowaną stwierdzeniem, że jest dumny z tego, że jest Europejczykiem, a ta cywilizacja to jakaś pomyłka. Zrobiło mi się go szkoda.

Z rodziną Singh. (znane również jako: Poccahontas & friends)


Doktor z rodziną.

Z szacunkiem dla obyczajów wiąże się również tzw. 'dress code', czyli przyjęty sposób ubierania się. Hinduski przeważnie noszą długie, luźne spodnie i długie tuniki. Co prawda coraz częściej krój spodni jest coraz bardziej obcisły, ale tylko w ich dolnej części, góra jest luźna i zawsze przykryta długą bluzką. Albo saari, długie zwoje materiału, którymi oplata się kilkoma warstwami ciało.Chodzi o to, że kobiety nie pokazują nóg, jedynie stopy. Pokazywanie brzucha jest natomiast powszechne, nie ma w tym nic zdrożnego (od pępka w górę), choć zwykle jest on i tak lekko przesłonięty kawałkiem saari lub chustką. Dekolty również nie są eksponowane, przeważnie przesłonięte są długimi chustami. Oczywiście w dużych miastach wygląda to zupełnie inaczej, kobiety ubierają się tam coraz więcej na modłę zachodnią. Ale wspominam o tym dlatego, ponieważ czasami napotykam się na relacje z Indii, i czytam, że Hindusi są tacy, a tacy, i że na biusty się gapią. Co się mają nie gapić, ludźmi przecież są. Ale jak się biustów nie wypina w ich stronę, to się nie gapią. I tyle. Podobnie jest z wypinaniem tyłków, dobrze byłoby pamiętać, o dłuższych bluzkach albo spodniach o wyższym stanie, biodrówki to bardzo niedobry pomysł, szczególnie przy nachylaniu, kiedy bielizna (i oby tylko) wychodzi na wierzch. Wcale nie chodzi mi o to, że turystki powinny się nosić w tradycyjnych stronach przez cały pobyt w Indiach. Chodzi o to, żeby było wygodnie i luźno, a równocześnie nie za krótko. Spodnie czy spódnice do połowy łydki, bluzki zdecydowanie te z rękawkiem, niż te na ramiączkach. Na pierwszy rzut oka wypadniemy wtedy dużo korzystniej, może pomoże nam to w zawarciu szczerych znajomości.
Renu z kobietami ze slamsu Dżagatpura. Health Check Day, Dżajpur.



Pierwszy chai.


To tyle tytułem rozwlekłego wstępu. Bo właściwie chciałam pisać o masala chai, hinduskiej mlecznej herbacie z dodatkiem przypraw korzennych. To zdecydowanie mój ulubiony smak Indii, który  jest bardzo łatwo odtworzyć w domu. Przepisów na chai jest chyba tyle samo, ilu mieszkańców Indii. Z chai'em wiąże się również wiele wspomnień. Pamiętam dobrze pierwszy chai pity na zajeździe gdzieś pomiędzy Delhi a Berhor, w czasie postoju autobusu. Wszyscy delektowali się smakiem do czasu gdy Vasco odkrył, że mleko jest pochodzenia bawolego. Wszyscy się wzdrygnęli, lecz szybko przywykliśmy, bo okazało się, że bawół to najlepszy przyjaciel hinduskiej rodziny. Pamiętam też chai podany przez sąsiadów Uday'a (o nim może trochę więcej w przyszłości), bardzo słodki, z bardzo słodkimi słodyczami marchewkowymi, obu nie mogłam przełknąć. I kiedy Uday pokazał mi miejsce, gdzie podawali kawę, okazało się, że smakowała ona prawie tak samo jak chai (duża ilość mleka i cukru). W czasie wielogodzinnych podróży pociągami zawsze wyczekiwałam na zbliżające się do naszego przedziału ochrypłe okrzyki "Chai, chai, chai", o dziwo, za każdym razem brzmiące tak, jakby to ten sam człowiek sprzedawał herbatę. Lecz naironię, jeden z najlepszych chai'ów jakie piłam, był przyrządzony na mleku w proszku. No bo skąd by się miała wziąć krowa na ok. 2800 m npm?;) Było to po kilkugodzinnej wspinaczce na Triund( przypuszczam, że dlatego tak wyśmienicie smakował), w szopie-sklepiku na samym jego szczycie, w którym zobaczyłam bardzo intrygujący łapacz snów. Po trzech latach wróciłam w tamto miejsce i ciągle tam był.

Triund.



Najcudowniejsze miejsce na ziemi.


Dream catcher.

Chai jest zwykle podawany w małych, porcelanowych filiżankach, kubkach ze stali nierdzewnej,
plastikowych kubeczkach lub, tak jak nad brzegiem Gangesu w Varanasi - w malych glinianych miseczkach. Cechą wspólną chai'u jest czarna herbata, mleko, cukier i imbir (choć co do imbiru nie dam sobie uciąć głowy, pamiętam, że czasami w Radżastanie wydawało mi się, że w środku było tylko dużo za dużo cukru). To jest jakby podstawowa wersja, i w zależności od lokalizacji jak i zamożności, do chai'u dodać można goździki, cynamon, pieprz czy kardamon (często jedynie na specjalne okazje). Popularne są również gotowe mieszanki przypraw Tea masala,  moja pamiątkowa zawiera również korzeń Piper longum (ziółko ayurvedyjskie, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam).

Czekając na chai. 

Miałam okazję przyjrzeć się procesowi powstawania chai'u kilka razy, i opracowałam swój własny sposób na jego przygotowanie. Zreszta każdy sposób jest dobry, jeżeli efekt końcowy sprawia nam przyjemność.


Masala chai
(na dwie małe filiżanki)

150 ml wody
ok. 2 łyżek czarnej herbaty (w Indiach używa się taniej granulowanej, ja użyłam liściastej)
cukier do smaku (u mnie jedna łyżka)
ok.12 g startego korzenia imbiru
6 strączków kardamonu
szczypta cynamonu
4 goździki
250 ml mleka






W niewielkim rondelku zagotowuję wodę, dodaję herbatę, przyprawy i cukier. Gotuję na małym ogniu ok. 10 min, gdy esencja jest mocna i ciemna dodaję mleko, ewentualnie więcej cukru. I gotuję dalej, kolejne 10 min. Chai powinien nabrać intensywnego smaku herbaty i koloru (nie powinien być zbyt blady). Po ugotowaniu można go jeszcze odstawić na kilka minut, by do końca wykształcił się jego smak.  A potem trzeba tylko przecedzić przez sitko i delektować się tym magicznym smakiem.















Kuchnia Kriszny Organizator: Aniko

niedziela, 29 stycznia 2012

Leniwa niedziela


Dzisiaj miał być dzień szycia zasłon. Ale igła poszła, i za żadne skarby nie da się jej wymienić, bo gałka do odkręcania nie chce się odkręcić. Trzeba czekać na D., może on coś poradzi. Poza tym znalazłam przepis na sernik, który pamiętam z dzieciństwa. Piekli taki w Kasynie i kiedy Babcia tam pracowała, często u nas gościł. Upiekłam go wczoraj, ale się okazało, że dałam się nabrać w sklepie polskim i zamiast twarogu kupiłam ser śmietankowy, który z serem ma mało wspólnego. Co prawda nie mieli nic innego, ale następnym razem będą ostrożniejsza, sero-podobnych nie jadam. Także sernikowi niestety dużo brakuje do smaku z dzieciństwa.

Przy okazji wrzucam bardzo pozytywne dźwięki, SunSay z Ukrainy, John Forte z USA, a w tle Alinka z Litwy :)



I jeszcze Drzwi, z Bystrzycy. Tata daje radę :)



piątek, 27 stycznia 2012

Truskawka z miętą.

Truskawka z miętą to para nieźle dobrana. A jeszcze z bananem i mlekiem sojowym pod postacią kremowego smoothie, to już zupełny przebój moich ostatnich wakacji. Wiem, wiem, aura za oknem nie sprzyja, nie mówiąc o tym, że zimnych napojów powinno się unikać szczególnie w zimie... Ale po prostu nie mogłam się oprzeć, brakuje mi słońca. A smoothie serwowałam w Cafe Hellebaek i wszyscy sobie chwalili. Nawet zagorzały przeciwnik wszystkiego co 'zdrowe' zakochał się w tym smaku, nie zauważając nawet, że nie  ma w nim ani grama cukru. Sekret tkwi w bardzo dojrzałym bananie, którego słodycz z powodzeniem zastępuje cukier, a dodatkowo banan daje fajną konsystencję. Poza tym wolę, kiedy w smoothie dominuje smak owoców niż produktów mlecznych, stąd jedynie niewielka ilość mleka sojowego (z ryżowym też próbowałam, smakuje równie dobrze). Użyłam listków suszonej mięty i nie wyszło źle, ale jednak polecam świeżą, dodaje więcej do posmaku.





Smoothie truskawkowy z miętą
(na jedną porcję)

rozmrożone truskawki o objętości 0,5l (w sezonie najlepiej świeże)
pół przejrzałego banana (lub cały średnio dojrzały)
50 ml mleka sojowego (lub innego roślinnego)
ew. łyżka oleju lnianego
kilka listków mięty

 Truskawki rozmrozić lub na wpół rozmrozić . Wszystkie składniki blendować razem do uzyskania kremowej konsystencji. Serwować w wysokich szklankach, z listkami mięty na wierzchu. By dodatkowo wzbogacić smoothie, polecam dodać łyżkę oleju lnianego. Nie ma wpływu na smak, a tyle wpływu na zdrowie :)

Przy okazji, jeżeli ktoś jeszcze nie zdecydował, co zrobić ze swoim 1% podatku, chciałabym zaproponować przekazanie go na rehabilitację Roszka - Groszka, synka moich drogich przyjaciół.
Ja niestety nie jestem w stanie tego zrobić, z tej prostej przyczyny, że z podatków rozliczam się w Danii.
Kilka słów od rodziców Rocha:

Witajcie!
Rozsyłamy apel dotyczący naszego Synka. Przekazując swój 1% podatku dla Roszka możecie wspomóc jego rehabilitację i leczenie. Będziemy Wam bardzo wdzięczni. A jeśli macie już inne plany co do tego, komu przekażecie 1% swojego podatku to też dobrze. Najważniejsze to pomagać tym, którzy tego potrzebują! :) Magda i Piotr Konieczni, rodzice Roszka.





wtorek, 24 stycznia 2012

Chrupiące brokuły z czosnkiem

Chodziły za mną ostatnio brokuły, w ramach postanowienie spożywania większej ilości ciemno zielonych. Chciało mi się czegoś łatwego i szybkiego, wyruszyłam więc na poszukiwania, ale poza zupami, makaronami i sałatkami (których w zimie spożywam niewiele, preferuję warzywa na ciepło), nic mi się nie rzuciło w oczy. I wtedy nagle przypomniało mi się, że ja przecież znam przepis na brokuły doskonałe. Podpatrzyłam go w kuchni u Valentasa, niestety zapomniałam go zapytać skąd on go zna.



Chrupiące brokuły z czosnkiem
( dla 2 osób)


1 główka brokuła
1 główka czosnku (średnia)
oliwa
sól

Brokuła należy podzielić na mniejsze kawałki, a następnie krótko obgotować (1-2 min) lub sparzyć wrzątkiem (zależy jak bardzo twarde brokuły się toleruje, według mnie tajemnica tkwi w ich chrupkości, ale D. na przykład lubi trochę bardziej miękkie). Rozgotowywanie nie wskazane. Czosnek drobno posiekać, i wrzucić na rozgrzaną oliwę (nie gorącą), gdy się zezłoci dodajemy brokuły. Można je na jakiś czas poddusić pod przykrywką. Trzeba uważać, żeby nie przesmażyć czosnku, gdy temperatura jest zbyt wysoka staje się on gorzkawy. Oliwy radzę dodać raczej trochę więcej niż trochę mniej, poczekać by brokuł się widocznie przysmażył. Podawać jako dodatek do dania głównego lub pożreć całego bez dodatków. I mam jeszcze dobrą wiadomość: kalafiora można przygotować w dokładnie ten sam sposób i jest równie genialny :)

niedziela, 22 stycznia 2012

Zupa z ciecierzycą i szpinakiem

Pisałam niedawno o tych zupach, które niedawno gotowałam, i które były bardzo niefotogeniczne (to wina zupy oczywiście, a nie moich nie-umiejętności;). Jedną z nich chciałabym się podzielić już teraz, bo naprawdę była interesująca. Niestety (albo bardzo stety) wszystkie zdjęcia zostały skasowane prosto z aparatu, ale to chyba lepiej, dla zupy. W zamian za to ozdobię przepis fotografią przepisu zamieszczoną w książce, z której był on wzięty. Żeby jednak jakieś wrażenie wizualne było. A sama zupa jest bardzo sycąca, i rozgrzewająca, w sam raz na to coś za oknem. I ma taki bardzo indyjski posmak za sprawą ciecierzycy i kuminu. Ja co prawda dużo zmniejszyłam ilość kuminu, bo my się z nim raczej nie lubimy, ale ta szczypta wystarczyła by nadać zupie bardzo fajnie skomponowany smak.


Zupa z ciecierzycą i szpinakiem
(z książki 'Vegetarian. The best-ever recipe collection, Linda Fraser)

2 łyzki oliwy
4 ząbki czosnku, zmiażdżone
1 cebula, skrojona
2 łyżeczki kuminu indyjskiego
2 łyżeczki zmielonej kolendry
1,2 l bulionu warzywnego
350 g ziemniaków skrojonych w kostkę
425 g ciecierzycy z puszki (ja namoczyłam 200g ciecierzycy na noc a potem ugotowałam)
1 łyżka mąki kukurydzianej
150 ml śmietany tłustej (double cream)
200g świeżego szpinaku
pieprz cayenne
sól i świeżo mielony czarny pieprz
2 łyżki tahini (pasty sezamowej)

W głębokim garnku rozgrzej oliwę, usmaż cebulę z czosnkiem na złoto - brązowy kolor. Dodaj kumin i kolendrę, po ok. 1 minucie wlej bulion warzywny i pokrojone ziemniaki. Doprowadź do wrzenia i gotuj przez 10 minut. Dodaj ciecierzycę i gotuj przez 5 minut lub do czasu, aż ziemniaki i ciecierzyca lekko zmiękną.Zmiksuj/zblenduj razem śmietanę, tahini, mąkę i przyprawy, wmieszaj do zupy, a następnie dodaj szpinak. Doprowadź do wrzenia i gotuj jeszcze ok. 2 minut. Serwuj natychmiast, posypaną odrobiną pieprzu cayenne.

To tyle przepisu.  Wspominałam już o zmniejszeniu ilości kuminu, ale to indywidualna sprawa.  Ominęłam również dodawanie śmietany i mąki, zamiast tego zblendowałam część zupy, by nadać jej bardziej kremowej konsystencji, było to dobrym posunięciem :) No i doprawiłam ja niewielką ilością zmielonej czarnuszki, bo lubię. 
A tahini jest bardzo łatwo zrobić samemu. Należy lekko uprażyć sezam i albo utrzeć go w makutrze, albo zblendować do konsystencji lepkawej, a następnie dodać trochę oliwy, by pasta nabrała konsystencji takiego bardzo rzadkiego masła orzechowego :)
 Polecam dla lubiących eksperymenty smakowe, D. stwierdził, że to była zupa dziwna, ale wcale nie taka zła ;)

Kuchnia Kriszny
Organizator: Aniko

PS. Przy okazji chciałabym Was zainteresować inicjatywą moich bardzo dobrych przyjaciół, którzy obrali sobie za cel walkę ze stereotypami, i pragną pokazać ludziom Zachodu tę stronę Islamu, która nie jest wyolbrzymiana i codziennie pokazywana w mediach. Islam od sztuki i kultury.  Eugenija i Kamal są założycielami The M.A.D. Project (Make a Difference).  Jeśli ktoś zainteresowałby się tym, co robią, wsparcie jest mile widziane. Nie tylko finansowe, również nocleg czy pomoc w zorganizowaniu prezentacji. Wiem, że chcieliby również trafić do Polski by podzielić się swoimi doświadczeniami, także zapraszam do współpracy tych, którzy chcieliby pomóc.

The M.A.D project from Ahmed Zeidan on Vimeo.




sobota, 21 stycznia 2012

Knysze z kapustą z Podlasia i trochę genealogii.

- Skąd jesteś?
- Ja? Z Polski.
- No ale skąd dokładnie?
- Hmm, to właśnie trudno powiedzieć.
Tak po trochu stąd i zewsząd. Niby wychowałam się w lubuskim, aczkolwiek na jego granicy z dolnośląskim. Ale rodzice trafili tam zupełnie przez przypadek (wcześniej mieszkali chwilę w Kotlinie Kłodzkiej, gdzie ja byłam poczęta i spędziłam swój pierwszy rok życia), a ja nigdy nie czułam się zbyt związana z tymi terenami. Dziadkowie, szkoła i przyjaciele w Głogowie, już bardziej swojsko, ale przecież też nie swoje. No i Wrocław, tam się urodziłam, tam Mama dorastała, tam Babcia mieszka. Darzę to miasto dużym sentymentem, ale tak naprawdę jest ono dla mnie ciągle obce. Ale zdecydowanie najbardziej Dolny Śląsk. No i to dopiero początek tej mieszaniny. Mama urodziła się w Ełku (Mazury!), jej Mama jest z Włodawy (Polesie Podlaskie), a Tata był z Nowego Sącza. We Włodawie byłyśmy z Siostrą raz na wakacje, a w Sączu mieszkałyśmy przez pół roku. Ale to wszystko było dawno temu, gdy zupełnie nie zaprzątałam sobie głowy takimi sprawami. Druga Babcia urodziła się w styczniu 1939w Wólce Lubitowskiej na Wołyniu (dzisiejsza Ukraina), a w sierpniu razem z rodzicami musieli uciekać za Bug. Osiedlili się w Białczyku, w powiecie gorzowskim. Dziadek urodził się na Kujawach, pod Inowrocławiem. Jego Tato był żołnierzem i został postrzelony w bitwie pod Verdun. I jakimś cudem trafił do Białczyka, gdzie poznał Babcię. To tyle tej genealogii.
Ale jakże bym chciała odwiedzić te wszystkie miejsca, odnaleźć domy, w których moi Dziadkowie się wychowali, pooddychać tamtym powietrzem. No i to uporczywe pytanie przychodzi o tradycję, bo naprawdę bym chciała jakąś mieć i z którąś się identyfikować. Ale niestety to trochę wygląda tak, że przesiedleńcy na Ziemiach Odzyskanych nie przejęli istniejących tam tradycji (wiadomo, bo szwabskie), ale też nie przynieśli ze sobą własnych. I smutne to takie, bo poniemieckie pozostałości zostały w dużym stopniu zniszczone (poniemieckie cmentarzyska-śmietniska, z których pomniki często robiły za  materiały budowlane dla nowych mieszkańców). Wypytywałam dzisiaj Babcię o wołyńskie tradycje kulinarne, ale nie potrafiła mi nic powiedzieć, pamiętała tylko, że Prababcia robiła dobre pyzy. Ona sama niby gotuje tradycyjnie, ale tak typowo, tradycyjnie tłusto.
Także kiedyś sama wyruszę na poszukiwanie nieznanych tradycji, które przyjmę jako swoje, a tak. Póki co przeglądam albumy z serii Ocalić Od Zapomnienia, doszukując się w nich czegoś swojskiego, jak również czerpiąc inspirację. Mam albumy o sztuce ludowej, hafcie, strojach ludowych i oczywiście o kuchni. Ostatnio w książce "Tradycje polskiego stołu" autorstwa Barbary Ogrodowskiej znalazłam przepis na knysze z kapustą. Chodziło za mną coś takiego kapuścianego już jakiś czas. I bardzo podoba mi się, że przepisy podane w książce podane są 'po staropolsku', bez unowocześniania, co pozostawia szerokie pole do interpretacji :)




Knysze z kapustą z Podlasia
                                                                          (ok. 16 sztuk)

"Kapustę kwaszoną (na farsz) odcisnąć, posiekać, ugotować w małej ilości wody, odparować. Dodać drobno posiekaną, przesmażoną na oleju cebulę, sól i pieprz do smaku, dusić razem ok. 10-15 minut. Ugotowane na twardo jajko posiekać, dodać farsz.
Ok. 1/2 kg mąki pszennej przesiać na stolnicę. Drożdże, 5 dag, rozetrzeć z łyżeczką cukru zalać szklanką ciepłego mleka. Gdy podrosną wlać do mąki, dodać szczyptę soli, jedno surowe jajko i wyrabiać ciasto, aż stanie się lśniące i pojawią się na nim pęcherzyki powietrza. Wtedy dodać letnie, stopione masło - 1 łyżkę stołową (lub łyżkę oleju), wszystkie składniki raz jeszcze  krótko wyrobić, uformować kulę z ciasta, nakryć serwetą, pozostawić w ciepłym miejscu do podrośnięcia. Zrobić wałek z ciasta, podzielić na porcje, formować ręcznie małe, dość grube okrągłe placuszki, z wgłębieniem w środku, brzegi podnieść, robiąc rant i nakładać farsz. Piec knysze na rumiano na posmarowanej tłuszczem blasze (ok. 30 min). Gdy są gotowe posmarować topionym masłem i jeszcze na chwilę włożyć do piekarnika lub gotowe, gorące knysze, wyjęte na półmisek, polać roztopionym masłem."


A teraz moja interpretacja i modyfikacja:
1. Użyłam kapusty z woreczka o wadze 1 kg
2. Kapustę wypłukałam w wodzie dwa razy, żeby nie była zbyt kwaśna
3. Do gotującej się kapusty dodałam podsmażoną cebulę z ok. 100 g pieczarek oraz puszkę pomidorów z puszki, pieprz, sól, łyżeczkę cukru
4. Zrezygnowałam z jajka
5. Kawałki pociętego ciasta próbowałam uformować na placki, ale trochę nieforemnie mi to wyszło, następnym razem po prostu uformuję z nich kulki a potem rozpłaszczę.
6. Czas pieczenia zależy od piekarnika, w moim wszystko trwa dłużej.



piątek, 20 stycznia 2012

Herbata z bergamotką czyli domowy Earl Grey

Chyba minęła mi trochę grudniowa ekscytacja z pisania bloga kulinarnego. To głównie w związku z częścią fotografowaną. Bo ciągle coś gotuję, ale nie-fotogeniczność moich potraw i nieumiejętność obsługi aparatu po prostu mnie przerastają. Tak coś poprzestawiałam, że teraz w programie manualnym wychodzą zupełnie czarne zdjęcia. Ostatnio gotuję same pyszne zupy (z ciecierzycą i szpinakiem,krupniki jęczmienne i jaglane, grzybowe), ale jakoś nie udało mi się ich do tej pory utrwalić. Szarówa za północno-wschodnim oknem wcale nie pomaga. Także na krupnik jaglany zapraszam do Trufli :) Jeśli się jeszcze dziś zbiorę, to opublikuję przepis na knysze kapuściane. Póki co popijam herbatę z bergamotką, czyli domowy earl grey :) Bergamotkę udało mi się zakupić na farmie Camilli Plum (tak, w końcu udało mi się ją odwiedzić, ale byłam zbyt nieśmiała, żeby do niej zagadać; następnym razem;)) Bergamotka jest nazywana pomarańczą, ale jak dla mnie ma ona więcej wspólnego z cytryną, i w smaku i w wyglądzie. Być może są jest jej kilka odmian. Na zdjęciu co prawda tego nie widać, ale jej kolor jest ładniejszy od cytryny, głębszy i cieplejszy.



Sposób przygotowania:

1. Do kubka lub imbryka wsypać potrzebną nam ilość herbaty liściastej (polecam Yunan)
2. Dodać startą lub pokrojoną skórkę porządnie wymytej bergamotki (ja na jeden kubek użyłam ok. pół łyżeczki świeżej skrojonej skórki, ale suszona też będzie dobra).
3. Zalać wrzątkiem i zaparzać przez kilka minut.
4. Dodać kilka kropel soku z bergamotki i miodu do smaku.

czwartek, 12 stycznia 2012

Żytni z miodem i prażonym słonecznikiem


 Dzisiaj pierwszy dzień spędzony całkowicie poza łóżkiem, spędzony całkiem aktywnie. Upiekłam pyszny chlebek, knysze z kapustą się robią, a w dodatku wczoraj przyszło moje prawko, więc dzisiaj również debiutowałam jako kierowca, przynajmniej oficjalnie. Odwiozłam D. do pracy, w drodze powrotnej zrobiłam zakupy (parkowałam na parkingu z innymi samochodami;), wróciłam do domu i wcale nie utknęłam na zakręcie z bardzo stromym podjazdem (co zdarzyło mi się wcześniej raz nieoficjalnie)! Jeszcze za godzinkę będę jechać odebrać D, na szczęście o tej porze prawie nie ma samochodów :)



 A wracając do chlebka, to właściwie powinien odstać swoje 24 godziny po pieczeniu, ale wytrzymałam 6 godzin i odkroiłam piętkę... i po prostu niebo w gębie! Przepis znalazłam w swoim zeszycie, nie bardzo pamiętałam skąd się tam wziął, ale po chwili szperania okazało się, że znalazłam go u Tatter. Doprawiłam go po swojemu i wyszedł naprawdę fajnie.

Żytni z miodem i słonecznikiem

Zaczyn:

120g letniej wody
60g aktywnego zakwasu 
160g mąki żytniej razowej

Wodę i zakwas połączyć, dodać mąkę i wymieszać do połączenia składników (mi wyszedł bardzo gęsty, nawet dodałam trochę wody, wszystko zależy od mąki). Zostawić na noc (lub 8godz.) w ciepłym miejscu, pamiętając o szczelnym zakryciu folią. Ja zostawiam na kaloryferze i jeszcze opatulam ręcznikiem.

Ciasto właściwe:

cały zaczyn
250g letniej wody
7g soli 
325g mąki żytniej razowej
2 łyżki płynnego miodu
100g lekko prażonego słonecznika

Najpierw rozmieszać zaczyn z wodą, dodać pozostałe składniki i zagniatać ręcznie lub mieszać drewnianą łyżką kilka minut. Ciasto będzie bardzo lepkie, a mąka żytnia nie posiada wiele glutenu i jest dosyć ciężka, dlatego nie lubi zbyt długiego wyrabiania. Ciasto przełożyć do wysmarowanej foremki, zakryć folią i odstawić w ciepłe miejsce do wyrastania (od 2 do 6 godzin, w zależności od temperatury, ma wyrosnąć do brzegów foremki). U mnie to także kaloryfer, ale można również w piekarniku na minimalnej temperaturze. Gdy ciasto wyrośnie, posmarować wierzch letnią wodą, obsypać słonecznikiem (zwykłym, upraży się w czasie pieczenia) i otrębami np. żytnimi, ale inne też się nadadzą. Piekarnik rozgrzać do 200 stopni i piec ok. 50 min. bez pary. Po tym czasie chleb wyjąc z blaszki, opukać spód i jeżeli wydaje głuchy odgłos - jest gotowy. Jeżeli nie, dopiekać bez blaszki jeszcze jakiś czas. Po wyciągnięciu z piekarnika postawić na kratce do studzenia chleba na 10 min, spryskać wodą, obłożyć płócienną ściereczką i jeszcze przykryć czymś nieprzepuszczającym powietrza. Tak robi Mama, i ja też tak dzisiaj zrobiłam. dzięki temu skórka pozostaje miękka. No i zostawić tak na 24 godziny, po całkowitym ostygnięciu to wierzchnie nakrycie można ściągnąć. Ale ważne w chlebie całkowicie żytnim, żeby wnętrze się ustało, najlepiej bez poruszania, bo np. chleb może się zapaść, i po przekrojeniu będziemy mieli dużą dziurę pomiędzy skórką a miąższem (miałam takie niespodzianki;).

wtorek, 10 stycznia 2012

Kokosowa marchewkowa na przeziębienie




 No to się doczekałam. Od prawie tygodnia leżę w łóżku i się kuruję. Przewiało mnie w Sylwestra, zaczęło się od niewinnego bólu w gardle, ale niestety nie zechciało na tym skończyć. Przynajmniej mam okazję wypróbować wszystkie wcześniej tu spisane receptury przeziębieniowe na raz. I wymyślać nowe. Także właśnie z okazji mojego uziemienia wymyśliłam nową zupę, inspirowaną tabelą energetycznych właściwości pokarmów (czy jak to się tam fachowo nazywa). W Tradycyjnej Medycynie Chińskiej żywność dzieli się według jej właściwości termicznych, czyli mamy pokarmy Zimne, Chłodne, Neutralne, Ciepłe, Gorące. Na przeziębienie i gorączkę najlepiej komponowac posilki z pokarmów ciepłych i neutralnych, unikając tych wychładzających. Dla dodatkowych walorów zdrowotnych i smakowych można dodać ziółka-przyprawy znane ze swoich właściwości leczniczych. Ja zdecydowałam się na tymianek, w związku z jego właściwościami bakteriobójczymi i anyż, który pomaga na kaszel. Przy okazji chciałabym tutaj rozróżnić anyż od anyżu gwiazdkowego, które poprzez swój podobny smak (jak również i przyjęte nazewnictwo) są często ze sobą mylone. Ten pierwszy anyż pomaga na kaszel (ponoć również przy kolkach oraz w produkcji mleka u matek karmiących), ten drugi wspomaga przemianę materii (między innymi).
 W Kuchni Pięciu Przemian żywność jest również podzielona ze względu na smaki Kwaśny, Gorzki, Słodki, Ostry i Słony. Każdemu smakowi jest również podporządkowany jeden Element, ale w to się zagłębiać nie będę. Główną zasadą tej Kuchni jest to, że każdy smak powinien następować po sobie w przypisanej kolejności. Także ta zupa jest moją pierwszą oficjalną zupą zgodną z KPP, przynajmniej mam nadzieję, że nic nie poplątałam. Składniki są podane w kolejności, w której powinny zostać dodane. W nawiasach podałam smaki, do których dana grupa składników należy.



Składniki:
(porcja dla 2 osób)

3-4 łyżki oliwy (Słodki)

Red Hot Chilli Peppers w Bangalore
1/3 łyżeczki rozmaryny (Ostry)
1/2 łyżeczki tymianku
1/2 łyżeczka anyżu (można trochę więcej)
1/2 łyżeczki kolendry

ok. 10 ziaren czarnego pieprzu                                                           
1 cebula
1 mniejszy por
2 plasterki imbiru
1 papryczka chilli

100 ml wody (Słony)

łyżeczka soku z cytryny/octu jabłkowego (Kwaśny)

1/4 łyżeczki kurkumy (Gorzki)

1/2 kg marchwi (Słodki)
1 puszka mleka kokosowego

szczypta chilli/majeranku(Ostry)

500ml wody (Słony)
1,5 łyżeczki soli

Na początku najlepiej jest przygotować warzywa, żeby potem wszystko sprawnie poszło. Najpierw por i cebula, mogą być pokrojone na średnie kawałki. Oddzielnie marchew, którą kroimy w talarki, wcale nie muszą być cienkie, chyba, że nam zależy na skróceniu czasu gotowania. Odkrajamy dwa plasterki imbiru bez skórki. Papryczkę chilli pozbywamy nasion i kroimy na drobno. Po tym zabiegu dokładnie myjemy ręce, bo inaczej łatwo o zatarcie okolic oczu. 
W garnku ok. 2,5 litrowym rozgrzewamy oliwę. W tym czasie mielimy lub ucieramy w moździerzu rozmaryn, tymianek, anyż, kolendrę, pieprz, oraz wysypujemy przyprawy na rozgrzaną oliwę. Po ok. minucie dodajemy por, cebulę, imbir i papryczkę chilli. Jeżeli nie mamy papryczki pod ręką, możemy użyć sproszkowanego chilli, wtedy dodajemy je na początku z innymi przyprawami. Smażymy przez ok. 1 minutę. Następnie dodajemy wodę, po chwili cytrynę/ocet jabłkowy,po drugiej chwili kurkumę. Teraz mleko kokosowe i marchew, przykrywamy i zostawiamy na wolnym ogniu na 10 minut. Po tym czasie dodajemy szczyptę chilli lub majeranku, resztę wody i sól, gotujemy do miękkości lub ok. 1 godziny, dłuższe gotowanie na wolnym ogniu   dodaje energii naszemu pożywieniu. Po tym czasie przecieramy wszystko na krem najlepiej blenderem ręcznym.
 Zupa wychodzi naprawdę pyszna, i bardzo rozgrzewająca. Można zmniejszyć ilość chilli, jeżeli nie lubi się zbyt pikantnych potraw. Zresztą moje chilli nie było zbyt ostre, także zupa wyszła w sam raz. Smak anyżu był w zasadzie niewyczuwalny, można poeksperymentować i dodać więcej.
Mam nadzieję, że ktoś się odważy i wypróbuje :)


Gâteau Marcel

W grudniu zapowiadałam przepis na ten czekoladowy cud, ale w grudniu mi to nie wyszło. Grudzień w ogóle był raczej do niczego. Kończeni...