Skąd ten pomysł?



Była już Ola Afrykańska, była i Indyjska. Teraz przyszedł czas na przerwę we włóczędze, na odrobinę upragnionej stabilizacji. Przyszedł czas na Olę Domową, bo Ola w końcu ma czas na rzeczy, których wcześniej nie miała czasu/nie potrafiła/nie lubiła robić. Nauczyła się robić na drutach, w sumie to ciągle się uczy, póki co doskonali umiejętność robienia czapek, szalików i skarpetek, czas na swetry jeszcze przyjdzie. Marzy o tym, by nauczyć się haftować, tak na ludowo, pięknie. Póki co łatwiejsze w wykonaniu, a równie piękne, wydają się wycinanki na wzór ludowych. Nic wielkiego, takie tam dziecinne zmagania z papierem, bo jakoś 'za dziecka' nie było okazji, unikało się wtedy nożyczek jak ognia, bo nic się nigdy nie ucięło prosto. Zresztą nigdy zbyt wiele się nie potrafiło, ani śpiewać, ani na niczym grać, nad czym się zawsze ubolewało, zwalało winę na słonia, co na ucho... Nie wspominając o dwóch lewych rękach, które rujnowały to, czego się tknęły. Wiele lat później okazało się, że może jednak jest światełko nadziei. Malowanie ścian, okien, kładzenie wykładziny, piłowanie, mieszanie zaprawy, kładzenie tynków, a nawet murowanie ścian (no dobra, może tylko jednej, i to małej) - to wszystko okazało się możliwe. Może i nie najpiękniejsze ale wykonalne. I w związku z tymi doświadczeniami zerwał się zew tworzenia, żeby tu, żeby teraz, żeby coś. A to ,,coś" może mieć najróżniejsze twarze... Dzisiaj na przykład miało twarz niesamowitej zupy-curry-kremu z soczewicy, najprawdziwsza poezja, ba, nawet lepsze niż poezja! Jakby ktoś miał ochotę, to przepis znajdziecie tutaj. Przy okazji bardzo polecam blog Trufli, mnie on bardzo inspiruje w tworzeniu (bo tworzenie może być również odtwórcze, i wcale nie ma w tym grzechu!), nie tylko kulinarnym.
Bo o kulinariach również będzie sporo, bo na nowo odkryłam pasję gotowania. Co prawda ciągle nie mam swojej kuchni (już niedługo) i w związku z tym bywa ciężko, ale się nie poddaję. Zaczęłam piec po 22., kiedy dzieci są już w łóżkach i nie pytają: a co robisz, a dlaczego, a dla nas? Posiłki dla nas też jedynie odświętnie teraz robię, tylko w weekendy, w tygodniu jadamy jedzenie szkolne. Codziennie za to gotuję posiłki wg diety Gersona, dla osoby chorej na raka, która kuruje się tą terapią od 2,5 roku, i która uratowała mu życie. Bardzo fascynuje mnie wpływ odżywiania na nasze zdrowie, zjawisko tak proste i naturalne, a zarazem tak bardzo kompleksowe, że większość ludzi o nim zapomniała. Także mam zamiar zgłębiać swoją wiedzę w tej tematyce, aż zostanę taką wiedźmą Agrypichą, która swoją drogą jest bohaterką z dzieciństwa, trochę zakurzoną, bo książka była z biblioteki, ale właśnie znalazłam chomika, także sobie wspomnienia odświeżę. Co prawda Agrypicha to bardziej zielarskie klimaty, ale bardziej wtajemniczeni wiedzą, że i te tematy Olutkowi Rumiankowemu nie są obce, wręcz przeciwnie, zawsze były bliskie. Wiedźmowatość jest mi również bliska, natura obdarzyła mnie takim wdziękiem.

Chleby Mamy. Foto Tata.

Było już o pracach ręcznych, o gotowaniu i o wiedźmie, to teraz tylko o chlebie brakuje. Chociaż o tym to mógłby być osobny rozdział. Bo ten codzienny kawałek chleba ma w sobie tyle niezwykłości, z czego czasem/często trudno jest zdać sobiesprawę. Takie własnoręczne pieczenie chleba bardzo pomaga to zrozumieć. Bo niby nic specjalnego: mąka, woda i sól, a tyle się za tym kryje, tyle magii i jakiejś takiej mityczności, tradycji, z którą nagle nawiązuje się bezpośredni kontakt, poprzez ten zapach unoszący się z piekarnika i wypełniający mieszkanie przez całą noc. To po prostu trzeba samemu wypróbować bo moje marne pisanie nie zastąpi tego smaku.
Próbuję przypomnieć sobie moje najwcześniejsze wspomnienia związane z chlebem właśnie. I tutaj będzie chyba taka gruba pajda z masłem i cukrem, nie do podrobienia. I jeszcze zapach w kamienicy na Lwowskiej w Sączu, w której była piekarnia. I karaluchy
na schodach. I w tej samej kamienicy ciocia Magda piekła chleb w prodiżu, razowy, na sprzedaż. Żarna mieli w piwnicy. To chyba tyle z dzieciństwa. Bo ta moja historia chleba tak naprawdę zaczęła się bardzo niedawno, jest póki co bardzo krótka, ale na pewno potrwa jeszcze długo.




Dom. Foto Tata.



Wszystko zaczęło się od Bystrzycy. Tak wiele rzeczy zaczęło sięw zasadzie od Bystrzycy, wiele nowych początków w tym domu na Pogórzu Kaczawskim, wybudowanym przez Niemca w 1859. Chleb też się tam zaczął, w takim cudnym piecu chlebowym w ścianie w kuchni. Co prawda Mama zapewne by się tak nad nim nie zachwycała, bo dał jej wiele razy nieźle popalić (dosłownie). Ale od niego wszystko się zaczęło, Mama zaczęła piec chleby. Razowe, na zakwasie. Żytnie i orkiszowe. Ekologiczne oczywiście. Orkiszowy z rodzynkami jest najlepszy! I tak dobrze zaczęło jej to wychodzić, że teraz robi je na zamówienie dla szczęśliwców z Legnicy. Mnie oczywiście bardzo spodobał się taki pomysł własnego wypieku, ale nigdy nie miałam okazji sama się za to zabrać bywając w domu raz czy dwa razy do roku. Za ostatnim pobytem ususzyłam trochę zakwasu i wzięłam ze sobą w pudełeczku, tak na lepsze czasy, w których zacznę piec. W Danii jednakże okazało się, że nawet zakwas można kupić w hurtowni, dlatego ten domowy ciągle czeka na lepsze czasy, a ja zaczęłam piec chleb żytni na zakwasie kupnym. Nie powiem Wam czy kupny jest lepszy czy gorszy, ja po prostu musiałam się szybko nauczyć piec chleb żytni na zakwasie, to jeden z elementów diety Gersona. To znaczy nie musiałam, ale bardzo chciałam, dlatego bardzo się ucieszyłam, że w końcu miałam okazję. I tak sobie piekę chlebki od kilku miesięcy, czasem dwa, czasem trzy razy w tygodniu, raz gersonowski 100% żytni bez soli, dwa razy dla nas z różnymi dodatkami (orzechami włoskimi ostatnio najbardziej). No i pyszności same, bardzo jestem z siebie dumna, bo okazało się, że mogę, że potrafię. I jaka satysfakcja z własnego chleba! I taki chleb na zakwasie wcale nie jest aż tak skomplikowany jakby się mogło wydawać. Oczywiście należy się zapoznać z paroma podstawowymi zasadami, ale potem pójdzie już z górki. Chociaż czasem zdarzają się mniejsze lub większe niepowodzenia, cała piękność chleba polega na jego nieprzewidywalności!
Może jeszcze dodam słów kilka o adresie tego bloga. Nordre Strandvej to nasz adres, ulica, na której mieści się szkoła, w której mieszkamy. Z duńskiego tłumaczy się to na Północną Drogę Wybrzeżową, a dosłownie w moim tłumaczeniu na Północną Drogę Plażową. I jak nazwa mówi, droga ta ciągnie się wzdłuż brzegu Cieśniny Sund, dzięki temu nasz cudny widok z okna na morze. I takim to właśnie akcentem zakończę ten pierwszy wpis. Mam nadzieję, że będą kolejne. O wszystkim i o niczym.



Gâteau Marcel

W grudniu zapowiadałam przepis na ten czekoladowy cud, ale w grudniu mi to nie wyszło. Grudzień w ogóle był raczej do niczego. Kończeni...