Moim nie do końca noworocznym (bo takowych nie składam), lecz zdecydowanie postanowieniem na ten rok było zamierzenie częstszego wychodzenia na łąkę. Skłoniło mnie do tego przywiezienie 'Dzikiej kuchni' z jesiennej wizyty w kraju. Oczami wyobraźni widziałam, jak z otwartą książką będę wędrować przez wysokie trawy i tropić jadalne specjały. I choć z książką jeszcze ani razu nie wyszłam w teren, to wizyty na łące udają mi się w miarę regularnie. Tematów przewodnich takich wycieczek zwykle dostarcza
Inez,
1000 roślin, lub kopenhascy szefowie kuchni. Dorastając pod lasem na wsi lubuskiej nie było nic nadzwyczajnego w tym, że znało się większość roślin rosnących dookoła. Naturalne było to, że Mama pokazywała i nazywała rośliny z otoczenia, babkę przykładało się na skaleczone kolana, a sokiem z ptasiego ziela smarowało się kurzajki między palcami. Siostra przynosiła skrzyp polny workami na płukania włosów, a ja nie miałam cierpliwości do zbierania polnych bratków, mimo nęcących obietnic regulacji przemiany materii. Za to zawsze miałam najobfitsze własnoręcznie robione zielniki w pierwszych klasach podstawówki (czy dzieciaki robią jeszcze zielniki w szkole?). Na łące spędzałam wiele godzin przy wypasaniu kóz, choć były to godziny często okraszone łzami, bo pod przymusem (przecież kozy muszą jeść codziennie). Czas uprzyjemniało czytanie książek, nieudolne próby medytacji, i czasem właśnie przyglądanie się roślinkom. Moim ulubionym kwiatkiem łąkowym była firletka poszarpana, za swą nazwę. Lekturą obowiązkową w domu była
Apteka Natury, Agrypicha i
Błogosławieństwo ziemi. I choć chwasty raczej nie lądowały na stole (może poza lebiodą), to smaki wielu podgryzanych w dzieciństwie roślin poznaję teraz, ucząc się ich świadomie na nowo. Ze wsi uciekłam najpierw do Krakowa, a potem dalej w świat.Po kilku latach zachłystywania się światem, od kilku lat wracam na łono natury. Co z tego, że tysiąc kilometrów dalej. I choć teraz nie mieszkam na wsi, to mojego miejsca zamieszkania miastem bym nie nazwała. Nasz blok jest ostatnim budynkiem w owej miejscowości, dalej rozciągają się krzaki, nieużytki, płynnie przechodzące w łąki i mokradła. Korzystam więc ile mogę z tej bliskości natury, kto wie, gdzie będziemy mieszkać w przyszłym roku.
Dzisiaj będzie herbatka z kwiatów głogu. Pomysł na nią znalazłam w duńskiej książce o roślinach jadalnych
Naturens spisekammer, czyli
Spiżarnia Natury. Książkę kupiłam za śmieszne pieniądze w Netto, a po przyjrzeniu jej się w domu okazało się, że z autorką zamieniłam kilka zdań na imprezie towarzyszącej premierze książki, o której kiedyś wspominałam. Tylko wtedy nie wiedziałam, że napisała taką książkę ;)
Na pewno kojarzycie owoce głogu, szczególnie w Głogowie jest ich sporo ;) Zarówno owoce, jak i właśnie kwiaty są używane w profilaktyce i leczeniu miażdżycy, wzmacnianiu serca czy obniżaniu cholesterolu. Czerwone kulki można będzie zbierać dopiero jesienią, za to kwiaty kwitną już teraz.
Napar z kwiatów i liści głogu
kilka garści kwiatów głogu i okalających je liści
wrzątek
Kwiaty zalać wrzątkiem i zaparzać 5 minut pod przykryciem. Zapach herbaty jest dość specyficzny, za to w smaku napar jest naprawdę delikatny. Głogu nie można przedawkować, więc herbatką można się cieszyć do woli. Kwiatostany i liście można również wysuszyć w temperaturze nie wyższej niż 40 stopni, ja je suszę w temperaturze pokojowej.
Bardzo lubię głóg i to w każdej postaci- delikatnych kwiatów, liści czy owoców. Teraz gdzie się nie rozejrzeć, spizarnia natury, można jeść, pić, parzyć i zrywać do woli... Dziękuję, że przypominas zmi o głogu, muszę zrobić zapasy!
OdpowiedzUsuńależ proszę, zbieraj na zdrowie :) dla mnie kwiaty i liście to nowość, jestem nimi zupełnie zauroczona :)
Usuń