czwartek, 16 maja 2013

Ślub komoryjski.




Miało być o ślubie we Francji, więc w końcu będzie.
Chociaż w dalszym ciągu nie za bardzo wiem co w zasadzie powinnam napisać.
Cały wyjazd na pewno uświadomił mi, jaką jestem szczęściarą.
Cudownych ludzi spotkałam na swojej drodze w trakcie czterech lat spędzonych w mojej, jednak dziwacznej, szkole. Mimo upływu lat i odległości, które nas dzielą, mimo wszelakich różnic kulturowych i osobowościowych, ciągle jesteśmy sobie bliscy, rozumiemy się bez słów i śmiejemy z tych samych rzeczy. Dobrze było się na chwilę oderwać od "dorosłego, nudnego" życia i na chwilę poczuć się znowu częścią swoistej wspólnoty. Tyle pozytywnych emocji, że znowu można się na chwilę unosić ponad chodnikami.



Kiedy goście, przyjaciele młodych byli sobie przedstawiani, goście od panny młodej byli przedstawieni jako prawnicy, a od pana młodego - wcale nie jako nauczyciele - ale hipisi. Ciekawe skąd to się wzięło!;)





A co do samego ślubu...
Pan młody jest Francuzem urodzonym na Komorach, wychowanym we Francji muzłumaninem, a panna młoda  Litwinką z rosyjskiej rodziny raczej ateistycznej. Razem, poza rodziną, tworzą The M.A.D. Project.
Wyspy Komoryjskie, leżące pomiędzy Madagaskarem a Mozambikiem, muszą być bardzo ciekawym kulturowo miejscem. Tradycje afrykańskie przemieszane z arabskimi, indonezyjsko-malajskimi i francuskimi. A dlaczego stroje ślubne są takie jak indyjskie? O szczegóły proszę mnie nie pytać, taka widać tradycja muzłumańska.
Pierwsza, religijna ceremonia była poprowadzona przez imama. I to ponoć przez bardzo kiepskiego, zastępczego imama, znalezionego w wieczór wcześniej. Podobno miało to wyglądać inaczej, ale wyszło na  to, że tylko pana młodego zapytano o to, czy aby na pewno chce pojąć swoją wybrankę za żonę. Młodzi wymienili się obrączkami i był pocałunek w czółko :) Wszystko trwało jakiś kwadrans, to zdecydowanie najkrótszy ślub na którym dotychczas byłam.









Wybaczcie ilość tych zdjęć, ale to szczęście na twarzy mnie fascynuje.

Potem były zdjęcia, bufet i przerwa, a po niej celebracje afrykańskie. I pod tym względem był to jednak najdłuższy ślub, tańcom nie było końca. Najpierw trzeba było obtańcować pannę, potem pana, a na koniec, tańcząco wręczyć podarunki pieniężne. Młodzi uznali, że dla nas byłoby to trochę dziwaczne, więć uzgodnili wcześniej, że my będziemy wymachiwać kwiatami. Zapewne reszta rodziny uznała kwiaty za dziwaczne :)
Na koniec było bezalkoholowe przyjęcie weselne z kolacją francuską. I to było pierwsze wesele, na którym nie trzeba się było objadać. Kolacja była jedna, dwudaniowa, a potem otwarty bufet z mnóstwem deserów do wyboru.





No to tyle mam do powiedzenia, tak dosyć skrótowo w sumie, ale mam nadzieję, że zdjęcia dopowiedzą trochę więcej.







8 komentarzy:

  1. Piękne zdjęcia i na pewno nie zapomniane wrażenia:)

    OdpowiedzUsuń
  2. zdjęcia mówią dość, cieszą, radują, piękne wydarzenie, myślę że podładowałaś bateryjki po długiej zimie na "full" po takim spotkaniu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to prawda, mam nadzieję, że starczą na długo :)

      Usuń
  3. Łał, coś niesamowitego. Niezapomniane wrażenia musiałaś stamtąd przywieźć :)

    OdpowiedzUsuń
  4. O rany ale ładnie, ale inaczej!! Piękna uroczystość.

    OdpowiedzUsuń
  5. Olutku, znowu dzięki Tobie kawałeczek świata do nas się uśmiechnął :)

    OdpowiedzUsuń

Gâteau Marcel

W grudniu zapowiadałam przepis na ten czekoladowy cud, ale w grudniu mi to nie wyszło. Grudzień w ogóle był raczej do niczego. Kończeni...