wtorek, 25 września 2012

Najprostszy domowy ocet jabłkowy


Obiecałam ocet jabłkowy, więc w końcu jest. I przepraszam za zwlekanie, inaczej to sobie zaplanowałam. U nas sezon jabłkowy trwa, choćby ostatnio jakby z przerwami. Zaczęło padać i ja się jakoś nie mogę przekonać do wyprawy w dzicz na mokro. Wiem, że sporo mnie omija, na szczęście lada dzień będę 'zmuszona' wybrać się po nowy zapas jabłek, bo chciałabym nastawić nowy ocet. Wspominałam już kiedyś, że niedaleko nas rozpościera się bardzo ciekawa kraina, pełna wysokich traw, dzikich jabłoni i głogów. Miasto Głogów powinno się schować, bo takiej ilości głogu jak tutaj jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam ;) Jabłonek jest sporo, a amatorów na nie wcale nie aż tak wielu. Prawda to, że owoce do największych czy najsmaczniejszych nie należą, ale nam to wcale nie przeszkadza. Grunt, że znajdują się z dala od spalin i nie są niczym pryskane. Znakomicie nadają się do szarlotek czy też strudli (ja zrobiłam swój pierwszy apfelstrudel z tego przepisu, a D. prawie popłakał się ze szczęścia smakując go - było to co prawda po serii eksperymentalnych wypieków bezglutenowo-wegańskich, więc może to dlatego). W słoikach czeka mus i tarte jabłka, a ja uwielbiam jabłkowy kompot zarówno na zimno, jak i na ciepło - szczególnie gdy za oknem dżdży.



 Z octem jabłkowym zaprzyjaźniłam się za czasu gotowania potraw wg terapii Gersona, był to jeden z niewielu dozwolonych polepszaczy smaku. Potem Mama zaczęła robić go w domu, a mnie udało się kilka razy podebrać butelkę czy dwie.
 O occie jabłkowym napisano już wiele, dlatego nie mam zamiaru się za bardzo powtarzać. No może tylko trochę. Zawiera całkiem sporo witamin i minerałów (szczególnie ten wykonany z jabłkowych obierek - wiadomo, że wszystko co dobre znajduję się tuż pod skórką), takich jak np. witamina E, potas, wapń, fosfor czy sód jak i innych zbawiennych substancji (pektyna czy kwas mlekowy).
Dzięki temu obniża poziom cholesterolu we krwi, zapobiega nadciśnieniu i miażdżycy, jak i oczyszcza organizm z toksyn. Ostatnimi czasy stał się modny jako środek wspomagający odchudzanie, przyśpiesza również procesy trawienne (ponoć Kleopatra właśnie octowi jabłkowemu zawdzięczała swą ponętną sylwetkę). Bla, bla, bla. Można wymieniać dalej, bo to jeden z tych środków, który działa cuda. Naprawdę polecam poczytać w tym temacie. Podam tylko link do strony, gdzie podane są dolegliwości na jakie i jak zaleca się stosowanie i octu jabłkowego. Wygląda mi na to, że opracowanie pochodzi z jednej z książek dr Jadwigi Górnickiej (autorka 'Apteki Natury'), którą darzę wielkim zaufaniem jeśli chodzi o tematykę medycyny naturalnej. Co prawda nie jestem w stanie tego sprawdzić, bo książka jest Mamy i obie są daleko stąd.
Na szczęście przepis na ocet Mama przesłała mailem. Sposób przygotowania był znaleziony gdzieś w Internecie, ale nie mam pojęcia gdzie. Jest to chyba jeden z najprostszych przepisów, które można znaleźć, także mam nadzieję, że się rozprzestrzeni, ku zdrowiu wszystkich.



Domowy ocet jabłkowy

Skórki ze zdrowych jabłek włożyć do szklanego słoja, zalać osłodzoną, przegotowaną i wystudzoną wodą, w proporcji 2 łyżki cukru na szklankę wody. Zawiązać naczynie płótnem, po 3-4 tygodniach ocet jest gotowy. Ja jeszcze mieszam drewnianym patykiem, żeby skórki pływające znalazły sie też pod wodą. Inaczej to, co wystaje ponad wode pleśnieje.

To wcale nie był dobry pomysł z tym talerzykiem.



Dowiedziałam się jeszcze, że słój powinien być raczej z tych szerokich, najlepiej taki jak na zdjęciu, nie powinien się zwężać ku górze. Chodzi o dostęp powietrza, który powinien być równomierny. Nie zmierzyłam objętości mojego słoja przed rozpoczęciem produkcji octu, ale mogę powiedzieć, że znalazłam go w Ikei. Ja użyłam zarówno obierek jak i wydrążonych środków jabłek, wypełniłam nimi słój tak do 3/5 wysokości. Moje jabłka były dosyć kwaśne, dlatego użyłam tych dwóch łyżek cukru na szklankę wody, ale jeżeli jabłka są dosyć słodkie, można użyć mniej cukru. Czytałam, że można również użyć miodu zamiast cukru. Ja użyłam ekologicznego cukru trzcinowego. Słój z fermentującym octem powinien znajdować się w ciemnym pomieszczeniu, a przynajmniej z dala od promieni słonecznych. Ja ten swój przeniosłam na okno jedynie do zdjęć. Z obawy przed tym, że zapomnę o zanurzaniu skórek i wszystko mi spleśnieje, przykryłam swoje jabłka wyparzonym talerzykiem, który utrzymywał wszystko pod powierzchnią płynu - co nie okazało się zbyt dobrym pomysłem, bo po 4 tygodniach, gdy już wszystko odcedziłam i przelałam do butelek, ocet ciągle 'chodził' i bąbelkował, widać miał za mało powietrza, żeby wszystko 'przetrawić'. Zlałam wszystko z powrotem do słoja, dodałam trochę cukru i odstawiłam. Teraz czekam, co z tego wyjdzie*. Gotowy ocet należy przechowywać w butelkach z ciemnego szkła lub też głęboko w szafce, jako że promienie słoneczne niszczą zdrowotne właściwości octu jabłkowego. Ocet sam w sobie jest substancją konserwującą, więc nie potrzebuje żadnych innych zabezpieczeń typu pasteryzacja etc. Ja używam go w kuchni dosyć często, po trochę prawie do wszystkiego, szczególnie, gdy gotuję wg Pięciu Przemian, jest on moim najczęściej dodawanym smakiem kwaśnym. Poza tym nadaje się do sosów do sałatek, marynat, zamiast cytryny do herbaty. Ja staram się pić szklankę letniej wody z łyżką octu jabłkowego przed snem i po przebudzeniu, profilaktycznie. Jeśli komuś przeszkadza smak, można dodać trochę miodu lub soku owocowego. Należy pamiętać, że jak z wszystkim, nie można z octem jabłkowym przesadzać. Ja staram się nie przekraczać spożycia 3 łyżek dziennie. Aha. Jeżeli nie ma czasu na zrobienie octu w domu, dostępny jest on także w sklepach, ale z tym należy uważać. Chodzi o to, żeby było jasno i wyraźnie napisane na butelce, że jest to ocet jabłkowy naturalny, a nie zwykły ocet o smaku jabłkowym, bo takie też są dostępne w sprzedaży. I jak wspominałam wcześniej, pamiętajcie o ciemnym szkle, bo widziałam już przebarwiony ocet jabłkowy w przezroczystych butelkach na sklepowych półkach.
No to chyba tyle, mam nadzieję, że o niczym nie zapomniałam. Powodzenia życzę!


* tekst edytowany 28.09.12

czwartek, 20 września 2012

Kalafior tandoori, czyli cztery przepisy w jednym.

Dzisiaj miało być o occie jabłkowym, ale stety-niestety tamten wpis jeszcze chwile musi poczekać. Bo właśnie dokonałam czegoś wspaniałego. I wcale się nie chcę chwalić, bo mojej własnej zasługi w tym mało. Właściwie to chcę się pozachwycać. Sarah Britton umieściła wczoraj na swoim blogu przepis doskonały. Od pierwszego spojrzenia zakochałam się w jej kalafiorze, a że właśnie kalafior czekał w lodówce na zużycie, postanowiłam nie marnować ani chwili. No może kilka chwil, bo po jogurt wybrałam się dzisiaj i niestety nie znalazłam w okolicznych sklepach jogurtu koziego czy też owczego, którego radzi użyć Sarah. Kupiłam więc bardzo gęsty turecki jogurt z krowiego mleka. Kalafiora postanowiłam podać z chlebkami roti. Jak ma być po indyjsku to już na całego. Także zamiast jednego przepisu, dzisiaj będą aż cztery, bo są po prostu nierozerwalne!


Zacznę więc od chlebków roti, bo to był mój własny wkład w to danie doskonałe. Roti to nic innego jak chapati, indyjskie płaskie chlebki, które zwykle są podstawą indyjskich posiłków (na północy, bo im dalej na południe tym więcej ryżu). Skąd ta rozbieżność nazw? Co prawda specjalistką od indyjskiej kuchni nie jestem, ale istnieją różne teorie na ten temat. Wikipedia podaje, że roti są nieco grubsze od chapati. Znajomy radżastański pracownik NGO twierdzi, że chapati to angielska nazwa dla indyjskiego roti. Jeszcze inni twierdzą, że różnicą są mąki, z których się je wyrabia (jedna ciemniejsza, druga jaśniejsza). Z moich obserwacji wynika, że nazwa roti jest bardziej popularna w północnych stanach indyjskich (jak Radżastan właśnie) a nazwa chapati jest sczególnie spopularyzowana wśród przyjezdnych, a także używa się jej częściej na południu i wschodzie kraju). Madhur Jaffrey w przepisie na roti poleca użyć mąkę chapati. Wykonując wszystko według przepisu otrzymuje się nieduże, raczej cienkie placki - czyli teoria Wikipedii się sypie. Ale wcale niekoniecznie. Bo jak Indie długie i szerokie, każdy może mieć inne wytłumaczenie i każde może być prawdziwe. To tak jak z naszymi kluskami śląskimi, polskimi, szarymi i pyzami, ponoć niektórzy się kłócą które są które. Tak czy owak, roti robi się z razowej pszennej mąki, drobno mielonej. Ja kupiłam mąkę chapati w 'orientalnym' sklepie, można też przesiać pełnoziarnistą mąkę i wymieszać z białą, jak radzi Madhur Jaffrey, bo jej przepisu użyłam. W zasadzie to jej proporcji wody i mąki, bo sposób wykonania jest dokładnie taki sam jak ten, który i ja znam.

Roti
(12 sztuk)

225g mąki chapati
 (lub100g przesianej pełnoziarnistej maki pszennej wymieszanej ze 100g białej mąki pszennej)
ok. 190ml letniej wody
szczypta soli (ewentualnie, w książce nie było)

Wodę do mąki dodawać stopniowo i wyrobić ciasto o konsystencji podobnej do pierogowego. Odstawić na pół godziny pod przykryciem. Następnie podzielić na 12 równych części, uformować w kulki, lekko spłaszczyć, oprószyć mąką i przykryć. Żeliwną patelnię rozgrzać na średnim ogniu (ja użyłam woka), co najmniej 5 minut. Kawałki ciasta rozwałkować na cienkie, jak najbardziej okrągłe placki, o średnicy ok. 13 cm. Pamiętać o podsypywaniu mąką aby się nie zaczęły sklejać. Roti smażyć bez oleju, ok 1,5 minuty na jednej stronie (lub do czasu gdy zaczną się pojawiać bąble). Przewrócić na drugą stronę (użyłam metalowych szczypiec grillowych) na kolejne 30 sekund. Jeżeli mamy kuchenkę gazową, na palniku średniej wielkości zapalamy nie za duży ogień i kładziemy na nim nasz placek na ok. 5 sekund. Następnie przewracamy na drugą stronę na 3 sekundy.  Placek powinien jakby nadymać się powietrzem. Gotowe roti można lekko posmarować ghee lub masłem i następnie odłożyć pod czystą ściereczkę. Nie powinny być chrupiące, raczej miękkawe ale nie surowe.


To teraz kolej na przepis Sary. Kalafior Tandoori. Zaczynamy od przygotowania tandoori masala, czyli mieszanki przypraw. Można gotową mieszankę kupić w sklepie, ale lepiej przygotować ją samemu ze świeżych, przypraw bez konserwantów (np. Dary Natury i Dr Kaldysz, w których zapasy się zaopatruję będąc w Polsce). Wszystkie składniki miałam pod ręką i byłam bardzo podekscytowana wykonując swoją pierwszą własną mieszankę przypraw. Właściwie to każdy składnik posiłku przygotowywałam z jakąś taką niespotykaną radością i lekkością. Już dawno nie miałam aż takiej uciechy z gotowania.


Tandoori masala Sary B.

2 łyżeczki chilli lub cayenne (użyłam płatków chilli)
1 łyżka ziarenek kardamonu
4 łyżki kuminu (dodałam tylko 2)
2 łyżki ziaren kolendry
połowa startej gałki muszkatołowej
2 łyżeczki goździków
2-3 laski cynamonu (ok. 5g)
2 łyżki kurkumy
2 łyżki słodkiej papryki

Wszystkie składniki poza gałką, kurkumą i papryką: a) rozetrzeć w moździerzu b) utrzeć w makutrze c) zmielić w młynku do kawy. Ja próbowałam z moździerzem i makutrą, ale nie miałam do tego zdrowia ani siły, więc zmieliłam wszystko w ręcznym młynku do kawy, a potem jeszcze w elektrycznym, żeby uzyskać gładki proszek (w ręcznym cynamon nie chciał się do końca sproszkować). Dodać startą gałkę, kurkumę, paprykę i gotowe. Tak przygotowaną masalę można przechowywać do pół roku w szklanym słoiku z dala od światła i źródeł ciepła. Moja mieszanka wyszła wcale nie za bardzo pikantna, całkiem zjadliwa ;) Wszystko zależy od rodzaju chilli. Moja tolerancja na kumin powoli się zwiększa, ale tylko powoli, stąd to pomniejszenie jego ilości.


Skoro mamy już tandoori, teraz można przygotować marynatę do kalafiora, potrzebujemy:

4 zmiażdżone ząbki czosnku
1 łyżka zmiażdżonego imbiru
1 łyżka tandoori masala
sok z jednej cytryny (u mnie z połowy)
łyżeczka soli morskiej lub takiej bez antyzbrylaczy (użyłam mniej)
120 ml gęstego jogurtu (najlepiej koziego lub owczego, ale krowi też da radę)
lub w wersji wegańskiej jogurtu roślinnego lub gęstej śmietanki kokosowej

Czosnek i imbir zmiażdżyłam wstępnie w moździerzu, dodałam tandoori i sok z cytryny, roztarłam na w miarę gładką masę. Wmieszałam do jogurtu.

Tak przygotowaną marynatą należy obsmarować kalafiora (pozbawionego liści i wymytego, ewentualnie trochę wcześniej obgotowanego) i odstawić do lodówki (co najmniej na godzinę, maksymalnie na 12). Do piekarnika nagrzanego do 200 stopni C włożyć kalafiora na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia. Piec ok. 40-60 minut do zmięknięcia. Tutaj chyba trzeba dojść do wprawy, ja piekłam na oko i nie dopiekłam za pierwszym razem, dlatego pokroiłam kalafiora w mniejsze części i dopiekłam jeszcze trochę. Ja lubię chrupkie kalafiory i ten taki właśnie był, ale D. lubi trochę bardziej miękkie, dlatego następnym razem najpierw lekko obgotuję delikwenta (kalafiora, nie D.) lub ugotuję na parze. Podawać posypanego liśćmi kolendry i polanego oliwą i sokiem z cytryny.

I jeszcze  tylko jeden mały drobiazg, który mnie totalnie zachwycił.

Chutney miętowy

2 lekko zapakowane szklanki mięty (użyłam mniej)
1 lekko zapakowana szklanką liśćmi kolendry
1 szalotka (użyłam małej czerwonej cebuli, innej nie miałam)
połowa czerwonego chilli, opcjonalnie (użyłam mniej)
sok z jednej limonki (użyłam z połowy)
ok. 60m ml gęstego jogurtu 
1 łyżka oliwy tłoczonej na zimno
szczypta lub dwie soli (jak wyżej)
łyżeczka miodu

Wszystkie składniki zblendować do konsystencji pesto. Dodałam jeszcze łyżkę jogurtu by nieco poprawić konsystencję (chyba za bardzo zblendowałam i dlatego jogurt się rozrzedził). W sumie nie wiem dlaczego Sara nazywa to cudo chutneyem, bo to właściwie taka raita. Jednakże nie o nazwę tu chodzi, ale o ten smak, po prostu niebiański! Zdecydowanie będę go wypróbowywać w również innych kombinacjach.

No dobrze, mamy już wszystkie składniki naszego posiłku. Jeszcze zostaje pytanie: jak to się je?
Najlepiej rękoma (właściwie to prawą ręką, lewa służy do innych czynności), bez użycia sztućców. Najlepiej siedząc na podłodze, 'po turecku'. Niekoniecznie z liścia bananowca (to zwyczaj z południa kraju). Używając roti zamiast łyżki i widelca. Kalafiora można wstępnie pociąć na mniejsze kawałki, a potem nabierać jego cząstki w kawałek chleba i maczać w miętowym sosie. Można, ale wcale nie trzeba ;)





Jeżeli kogoś interesuje tematyka Indii, pisałam o nich również tutaj i trochę tutaj (szczególnie polecam muzykę z tego wpisu).

Kuchnia Kriszny Organizator: Aniko

sobota, 15 września 2012

Zielono mi


Ucieszyłam się niezmiernie, gdy w pobliskich delikatesach przypadkiem trafiłam na mleko migdałowe. Od jakiegoś czasu planuję je samodzielnie wykonać, ale zwykle zapominam wcześniej namoczyć migdały i nigdy nic z tego nie wychodzi. Miałam nadzieję, że może takie mleko rozwiąże mój problem porannej kawy, którą pijam z dużą ilością spienionego mleka. I którego ciężko mi się wyrzec, bo z sojowym czy też ryżowym mlekiem kawa mi już zupełnie nie smakuje. I w związku z tym potem pokutuję ciągłym odkaszliwaniem, bo gromadzą się śluzy w gardle i powodują uczucie przewlekłego zapalenia krtani. Najlepiej porzucić mleko razem z kawą, taki jest plan, ale póki co na przyszłość ;) Wracając do mleka migdałowego... Całkiem przyzwoicie się pieni i z kawą smakuje o niebo lepiej niż mleko sojowe,z  którym próbowałam kawowych eksperymentów. Do zielonego smoothie też się całkiem nadaje. Ale nachodzą mnie wątpliwości. Nie jestem pewna ile taki Almond Dream ma naprawdę wspólnego z migdałami, poza owymi 2,5% wymienionymi w składzie. Ogólnie nie jestem fanką wysoce przetworzonych produktów, a takie mleka roślinne właśnie takimi mi się wydają.  Może to zależy od producenta, a może się mylę. Może nie jest tak źle, chociaż zapewne jest jeszcze gorzej... Chyba przyszedł czas na refleksję i ustosunkowanie się do tematu.
 Żeby jednak nie było tak pesymistycznie, zakończę bardzo zielonym i pozytywnie energetyzującym smoothie (nawet pomimo mleka migdałowego z kartonika w składzie).
Najbardziej napawa mnie radością fakt, że po większość składników tego napoju po prostu wyszłam przed dom i nazrywałam z grządek i z trawnika.



Ogrodowy smoothie

200 ml mleka roślinnego 
pół słodkiego banana (może być więcej)
liście z 2-3 rzodkiewek
kilka-kilkanaście liści rukoli
kilka listków sałaty (moja jest bardzo mała, dopiero rośnie)
1 liść nasturcji
kilka młodych listków mniszka lekarskiego
mały pęczek liści pietruszki
łyżka siemienia lnianego (lub oleju lnianego)
2 listki melisy (lub mięty)

Wszystko razem zblendować. Uzyskamy raczej rzadki w konsystencji napój o wytrawnym smaku. Można dodać więcej banana by uzyskać więcej słodyczy. Bardzo śniadaniowy napój/danie.

środa, 12 września 2012

Zupa i syrop z dzikiego bzu czarnego

Szczerze przyznam, że owoców czarnego bzu trochę się bałam. Podobno lat temu wiele Mama przygotowała z nich jakiś sok, który miał służyć jako domowe remedium na zimowe przeziębienia. I podobno na zdrowie nam to nie wyszło. Stąd ten strach. Dlatego należy pamiętać, że owoce dzikiego bzu mają właściwości zarówno napotne jak i przeczyszczające. Poza tym również wzmacniające (czyli w sam raz na zbliżającą się zimę),zawierają witaminę E, która chroni komórki przed utleniaczami. W Norwegii przeprowadzono badania nad skutecznością owoców dzikiego bzu w walce z grypą. Części pacjentów podawano owe owoce cztery razy dziennie przez pięć dni, pozostałym podawano placebo. Wyniki były takie, że pacjenci spożywający dziki bez byli wolni od genów grypowych cztery dni wcześniej od pozostałych, jak i potrzebowali mniejszej ilości leków kontrolujących objawy grypy.
Należy jednak pamiętać, że surowe i niedojrzałe owoce dzikiego bzu zawierają sambunigrynę, związek posiadający właściwości toksyczne. Na szczęście w trakcie gotowania lub suszenia substancja ta ulega rozkładowi, więc nie należy się obawiać. Wypróbowałam na sobie i żadnych skutków ubocznych nie zaobserwowałam.
I jeszcze jedno. Cukier niszczy zdrowotne właściwości dzikiego bzu, dlatego przetwory lepiej słodzić np. stewią czy też syropem z daktyli. Ja użyłam syropu z agawy.

Zupa z dzikiego bzu jest bardzo starą duńską potrawą, tradycyjnie serwowana jest jako pierwsze danie, choć może wydawać się bardziej potrawą deserową. W dawnych czasach zwykle najpierw zapełniało się żołądek taką owocową zupą by oszukać głód. Ja jednak obstawiam przy deserze.




Bazowałam na przepisie Camilli Plum z książki 'The Scandinavian kitchen', ale użyłam własnych proporcji, czyli wszystko było 'na oko' i 'do smaku'.


Hyldebærsaft czyli sok z owoców czarnego bzu


Zupę z owoców przeważnie przygotowuje się z przygotowanego wcześniej syropu. 10-litrowy garnek (ja użyłam garnka 2-litrowego) należy wypełnić owocami (Camilla twierdzi, że z baldachimów należy oberwać jedynie te długie i grube łodyżki, resztę można zostawić; ja wypróbowałam widelcowy sposób) i zalać wodą. Gotować  na małym ogniu pół godziny. Następnie wszystko należy przecedzić przez sito wyłożone płótnem i zostawić do odciekania do następnego dnia (ja po prostu przecedziłam przez sitko). I już. Tak przygotowany syrop można zamrozić (ja nie zamierzam tego robić, unikam mrożenia), lub posłodzić i spasteryzować (lepiej użyć czegoś innego niż cukier, ale to już moja uwaga, nie Camilli). A na przeziębienie zalać gorącą wodę, dodać miód i plasterek cytryny.


Hyldebærsuppe czyli zupa z owoców czarnego bzu


By zrobić zupę, sok należy trochę rozcieńczyć z wodą, dosłodzić i dodać soku z cytryny/limonki (raczej nie do pominięcia, znacznie poprawia smak). Serwować z rodzynkami, kawałkami gruszki i kleksem z bitej śmietany. Najlepiej na zimno. Ja gruszkę najpierw lekko podgrillowałam a potem podgotowałam w kilku łyżkach czerwonego wina i soku z bzu. Zaskakująco nowy smak. Choć D. stwierdził, że po prostu dziwny. Ja za to ze smakiem zjadłam obie porcje ;)



Źródła:


Organizator: Aniko



poniedziałek, 10 września 2012

cudne manowce


Nie, jeszcze nie zniknęłam na dobre. Wywiało mnie na cudne manowce. Zbieram rokitnik, szukam słoików. Pędzę pod wiatr na rowerze albo leżę w trawie i czytam zapomniane magazyny przywiezione z kraju ostatnim razem. Otwarcie stwierdzam, że Dania nie jest krajem przyjaznym domowym przetworom. A ja rozpaczam, bo tyle jabłek, pomidorów, gruszek i bzu się zmarnuje. Bo słoiki są droższe niż same dżemy. Ale za to ze zdobionego szkła i sprowadzane z Włoch. Albo z klamerkami. Fancy shmancy i po co to komu.



A ja właściwie mogłabym już tylko na cudnych manowcach. I nie odbierać telefonów. Zamknąć się w słoiku, najlepiej tym konfiturowym. I przezimować w piwnicy. Przyjdę jeszcze, ale później. Bo mi słońce zajdzie.




jak po nocnym niebie sunące 
białe obłoki nad lasem 
jak na szyi wędrowca apaszka 
szamotana wiatrem 
jak wyciągnięte tam powyżej gwiaździste ramiona wasze 
a tu są nasze, 
a tu są nasze, 


jak suchy szloch w tę dżdżystą noc 
jak winny- li- niewinny sumienia wyrzut 
że się żyje 
gdy umarło tylu tylu tylu 


jak suchy szloch w tę dżdżystą noc 
jak lizać rany celnie zadane 
jak lepić serce w proch potrzaskane 
jak suchy szloch w tę dżdżystą noc


pudowy kamień, pudowy kamień 
ja na nim stanę, on na mnie stanie 
on na mnie stanie, spod niego wstanę 


jak suchy szloch w tę dżdżystą noc 
jak złota kula nad wodami 
jak świt pod spuchniętymi powiekami
jak zorze miłe, śliczne polany 
jak słońca pieśń jak garb swój nieść 
jak do was, siostry mgławicowe 
ten zawodzący śpiew 

jak biec do końca, 
potem odpoczniesz, 
potem odpoczniesz 
cudne manowce, 
cudne manowce, 
cudne
cudowne manowce

Edward Stachura
 

Gâteau Marcel

W grudniu zapowiadałam przepis na ten czekoladowy cud, ale w grudniu mi to nie wyszło. Grudzień w ogóle był raczej do niczego. Kończeni...